Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    Na australijskim wybrzeżu
Zwiń mapę
2007
03
paź

Na australijskim wybrzeżu

 
Australia
Australia, Sydney
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 31809 km
 
Po 260 minutach lotu nasz Jumbo Jet dotyka kołami australijskiej ziemi. Lądujemy w Sydney – największym mieście Australii, liczącym prawie 4 mln. mieszkańców. Powszechnie uważa się, że jest najpiękniejsze na świecie. Nazwę nadał miastu 26 stycznia 1788 roku dowódca wyprawy „First Fleet”, kapitan Arthur Philip. Uczcił w ten sposób ówczesnego brytyjskiego ministra spraw wewnętrznych Thomasa Townshend Sydney. Od tamtej pory data ta jest świętem narodowym Australii.
Urzędnik w punkcie imigracyjnym sprawdza mi jedynie sam paszport. Na dołączoną kopię wizy, którą uzyskałem z takim mozołem, ledwie rzucił okiem i nawet nie wziął do ręki. Zastanawiam się, czy podobnie by się zachował, gdyby wizy nie było przy paszporcie. Są to już tylko teoretyczne rozważania. Na 3 miesiące Australia stoi teraz przede mną otworem. Mój program jest jednak bardzo skromny – tylko 4 dni pobytu. Po odnalezieniu swojego plecaka, szukam bankomatu. Mojej karty kredytowej nie da się jednak wsunąć w jego otwór. Udaję się po pomoc do kasjera wymiany walut. Informuje mnie, że wystarczy kartą tylko dotknąć otworu i potem mogę ją już schować do portfela. Od tej chwili bankomat ma już zarejestrowane istotne dane z karty i mogę spokojnie przeprowadzać dalsze czynności. I rzeczywiście, po wprowadzeniu pina i określeniu kwoty wypłaty, bankomat wyrzuca z siebie 400 $A. Na każdym banknocie widoczny wizerunek królowej angielskiej Elżbiety II. Odpowiada to kwocie 365 dolarów amerykańskich. Szukam teraz stacji metra. Za bilet do Centrum, oddalonego o 4 stacje od lotniska, płacę 13 $A. Przejazd trwa 20 minut. Po wyjściu na ulicę okazuje się, że muszę jeszcze przejść tunelem pod torami kolejowymi na drugą stronę dworca Centralnego. Dopiero teraz, układ ulic pasuje do trzymanego w ręku wycinka centrum miasta. Z łatwością odnajduję wskazany mi przez Niemca z Fidżi hostal – róg George Street i Pitt Street. Otrzymuję miejsce w 8-osobowym pokoju nr 104 na I piętrze i płacę za 4 dni pobytu 120 $A. Pokój otwiera się na kartę magnetyczną. Tą samą kartą uruchamia się windę. W holu umieszczony jest na ścianie olbrzymich rozmiarów plazmowy ekran telewizora. Oglądający program TV mieszkańcy hostalu, przeważnie leżą na dużych poduchach ze skaju. Hol wznosi się amfiteatralnie. Z holu wchodzi się do bardzo dużej, kompletnie wyposażonej kuchni, z licznymi szafami chłodniczymi. W pokoju, można schować swój bagaż do szafki, zamykanej na własną kłódkę. Warunki pobytu są więc znakomite. Po godzinie 15 wychodzę z hotelu zobaczyć miasto. Ulicą George Street dochodzę do nabrzeża i podziwiam symbol tego miasta – wspaniały gmach SydneyOpera House. Budowano go przez 16 lat na cyplu nabrzeża wcinającego się w zatokę, używając stali, betonu i szkła. Uroczyste otwarcie opery nastąpiło 20 października 1973r. w obecności królowej Elżbiety II. Ciekawie uformowany dach, przypominać ma rozpięte na wietrze żagle. Przy ulicy George Street, dość blisko mojego hotelu, odnajduję kościół katolicki pod wezwaniem św.Peter Julian Eymarda. Nie jest to osobno stojący budynek, ale jeden z wielu do siebie przylegających w ulicy. George Street jest bardzo ruchliwa i pełna przechodniów. Podobnie jak w Auckland, najwięcej widzi się tu Azjatów. Kiedy wracam do hotelu, zaczyna zapadać zmrok. Gwar rzęsiście oświetlonej ulicy, dodaje jej specyficznego uroku. Nie jest zimno ale od zatoki, wieje dość silny wiatr. Niektóre dziewczyny ubrane są jeszcze o tej porze dnia w plażowe koszulki. Kupuję 6 widokówek ze znaczkami przedstawiającymi misia koala i coś do jedzenia. Zmęczony wrażeniami dzisiejszego dnia, zasypiam około godziny 21.

4 październik, czwartek
Wstaję o 6:20. Potem golenie i ciepła kąpiel. Łazienka z ubikacją jest na naszym piętrze remontowana i trzeba wędrować szerokimi schodami do znajdującej się piętro wyżej. Kwadrans po 7 jestem już w kościele. Msza zaczyna się o 7:45 i sprawuje ją ksiądz w białym habicie dla około 20 wiernych. Wracam potem do hotelu i przygotowuję sobie śniadanie: bułki z szynką, sos tatarski, pomidor i sok winogronowy. Zapasy żywnościowe wkładam do specjalnej, bawełnianej torby w zielonym kolorze i chowam do chłodziarki. Po wyjściu z hotelu mylą mi się kierunki George Street. Muszę zawrócić i zatrzymuję się obok poczty, gdzie wrzucam do skrzynki moje widokówki. Jest piękna pogoda. Co kawałek na ulicy znajdują sie mapy Sydney, z zaznaczonym położeniem wędrującego turysty. Nie potrzeba głowić się nad mapami kieszonkowymi. W miejscowym Hyde Park’u odwiedzam Mauzoleum, poświęcone ofiarom I wojny światowej. Dochodzę potem do Galerii Narodowej i oglądam zbiory malarstwa europejskiego. Bardzo podoba mi się autoportret Rubensa z 1623r. Ponieważ długo mu się przyglądam, jakaś para starszych Azjatów też zaczyna się nim interesować. Najpierw przeszli obok niego obojętnie. Cofnęli się jednak i coś do siebie gadali, po czym on wyjął aparat i zrobił Rubensowi zdjęcie. W innej sali podziwiam olbrzymi obraz francuskiego malarza, przedstawiający atak kawalerii napoleońskiej na Rosjan. Teraz ja fotografuję ten obraz i zaraz podchodzi do mnie strażnik informując o zakazie używania w muzeum lampy błyskowej. Ma rację. Zdjęcie nie jest udane, gdyż światło flesza odbija się niekorzystnie od powierzchni obrazu. Na niebie od rana nie widać ani jednej chmurki. Dochodzi już godzina 12 gdy przekraczam bramę Ogrodu Botanicznego. Wysoko na drzewach widać pełno wiszących, dużych nietoperzy. Co chwilę któryś zmienia drzewo i wtedy gdy
szybuje w powietrzu, widać dokładnie na tle nieba jego olbrzymie, brunatne błony. Pełno tu również ibisów. Okolice Ogrodu Botanicznego, to ulubione miejsce dla biegaczy. Są ich tu setki. Biegają wzdłuż bulwaru nad zatoką w obu kierunkach, najczęściej się przy
tym ścigając. Najwięcej widać młodych ale nie brak i osób starszych. Dochodzę teraz do Opery ze strony przeciwnej niż wczoraj. Rzeczywiście jest piękna! Wspinam się po bardzo szerokich schodach i zaglądam do środka. W holu, sprzedaje się bilety i souveniry operowe. Z tarasu przed Operą dostrzegam, że na wysoki łuk Sydney Harbour Bridge wchodzą ludzie. Natychmiast postanawiam też się tam dostać. Muszę najpierw odszukać prowadzącą w tym kierunku ulicę. Trwa to godzinę. Gdy podchodzę już pod most widzę, że wchodzący tam ludzie to ekipy remontowe w kaskach i kolorowych roboczych ubraniach. Dla publiczności są tylko windy, którymi można wjechać na wysoki pylon za 10 $A. Odchodzę rozczarowany. A po zatoce cały czas pływają piękne żaglówki i statki wycieczkowe. Przejazd takim statkiem po zatoce jest bardzo drogi i wynosi 29 $A. Nie wiem czy będzie mnie na to stać. W drodze powrotnej odwiedzam jeszcze katolicką katedrę Najświętszej Marii Panny. Przed wejściem ustawiony jest kolorowy łuk z tablicą, na której widnieje widoczna z daleka cyfra „285”. Tyle dni dzieli mieszkańców Sydney od daty, w której złoży tu wizytę Papież Benedykt XVI. Katedra jest bardzo duża, piękna i bogato wyposażona. Znajduje się w niej brązowe popiersie Jana Pawła II. Do hotelu wracam nieźle zmęczony bo prawie cały dzięń spędziłem na wędrówce. Robię jeszcze po drodze niezbędne zakupy i wysyłam rodzinie długi e-mail.

5 październik, piątek
Dzień zaczynam od udziału w mszy świętej o 7:45. Tym razem odprawia ją ksiądz o śniadej cerze i azjatyckich rysach. Wracam potem do hotelu na śniadanie. Około 10-tej wychodzę zwiedzać miasto. Zaglądam do dzielnicy położonej na wschód od
centrum; toczy się tam zupełnie inne życie. Niebywały spokój na ulicach i tylko z rzadka widoczni przechodnie. Stare kamienice jednopiętrowe, pamiętają chyba jeszcze czasy sprzed I wojny światowej. Nawet na rozległym nabrzeżu, spotykam tylko 1 wędkarza ale za to z 3 wędkami. Przerywa uważną obserwcję spławików i wdaje się w rozmowę z młodą pannicą, która wyszła na spacer z dwoma psami. W pobliskim ogródku jordanowskim bawią się maluchy a ich opiekunki siedzące na ławeczkach w cieniu drzew, wiodą spokojne dysputy. Życie toczy się tu bardzo sennie. Przy jednej z ulic, mieści się nowoczesna kryta pływalnia o 50-ciometrowej długości basenu. Przez duże okna na parterze przyglądam się z ulicy treningowi być może przyszłych mistrzów i rekordzistów świata. Przecież Australia zawsze była i jest, wylęgarnią najlepszych pływackich talentów. Pływalnia nosi imię słynnego jeszcze dziś australijskiego rekordzisty świata Iana Thorpe. Idąc dalej, dochodzę do zacumowanego przy nabrzeżu
trójmasztowego, dużego żaglowca „James Craig”. Za samo wejście na jego pokład trzeba zapłacić 10$A. Pstrykam mu kilka zdjęć i idę dalej. Przed miejscowym kasynem gry, z licznych otworów w posadzce tryskają nieregularnie wspaniałe fontanny. Szeroki strumień wody spływa po olbrzymiej ścianie ze szkła i opada kaskadami wzdłuż schodów. Ta wodna dekoracja, zdobi prawie całą fasadę olbrzymiego budynku. Co za pomysłowość! Na murze Narodowego Muzeum Morskiego, umieszczonych jest kilkadziesiąt stalowych tablic z nazwiskami ludzi, którzy zginęli na morzu. Nie brakuje oczywiście i polskich nazwisk. Tutaj, panuje już ruch jak w centrum Sydney. Występowi grupy tancerzy-amatorów, przygląda się spora ilość przechodniów. Dochodzę do dzielnicy Chinatown, gdzie sklep przy sklepie ozdobiony jest wyłącznie chińskimi napisami. Wchodzę do restauracji i zamawiam zupę wegetariańską za 7 $A. Czekam na nią dość długo. Klienci tego lokalu to prawie sami Chińczycy. Siedząc przy wskazanym mi przez kelnerkę stoliku, obserwuję z jaką wprawą Chińczycy potrafią posługiwać się przy jedzeniu pałeczkami. Zupa jest okropnie gorąca i nie bardzo mi smakuje. Żałuję, że nie wybrałem czegoś innego. Na talerzach przy stolikach sąsiednich, widzę same wspaniałości. W pobliskim markecie ceny artykułów są niskie a asortyment bardzo bogaty. Nic jednak nie kupuję, bo wyroby opisane są tylko w języku chińskim. Wracając do hotelu odwiedzam salkę z internetem a potem robię zakupy na kolację. Moje akumulatorki w aparacie fotograficznym wymagają doładowania i mam z tym problem. Wtyczka od ładowarki nie pasuje do miejscowego gniazdka o płaskich otworach. Młody Chińczyk mieszkający ze mną w pokoju, pożycza mi specjalny „adapter”, który pozwala ładowarce czerpać prąd z sieci. Jestem mu ogromnie za to wdzięczny. W pokoju są tylko dwa gniazdka. Dolne, przy podłodze zablokowane jest przez telefony komórkowe. Muszę dostać się na górne łóżko, żeby sięgnąć do drugiego gniazdka, umieszczonego bardzo wysoko na ścianie. Wyręcza mnie w tym młoda Szwedka – lokatorka pokoju. W Sydney interesuje ją tylko nocne życie a potem cały dzień śpi.

6 październik, sobota
Budzę się dość późno i nie zdążę już na poranną mszę. Wychodzę kupić świeże pieczywo i nigdzie w pobliżu nie znajduję piekarni. Kupuję duży chleb w sklepie z napojami i wracam do hotelu na śniadanie. Na mszę o godzinie 11 przychodzi do kościoła dość sporo ludzi. Po raz pierwszy od 3 dni, widzę na niebie chmury. Mimo to podejmuję próbę zobaczenia dziś miejscowej plaży. W Sydney jest ich podobno 70. Chcę na nią dojść pieszo i niestety moje wysiłki kończą się niepowodzeniem. Po godzinie marszu, musze zawracać bo chmury na niebie gęstnieją robiąc się ciemne i zrywa się bardzo silny wiatr. Słychać dalekie pomruki nadciągającej burzy. Szybkim krokiem staram się dotrzeć do hotelu. Na szczęście deszcz nie pada ale wiatr wieje coraz silniej i jest bardzo zimny. Z salki internetowej wysyłam rodzinie kolejny list. Zajmuje mi to prawie godzinę czasu. Wstępuję jeszcze po zakupy do sklepu spożywczego. Piwo sprzedawane jest wyłacznie w sklepie z wyrobami alkoholowymi. Na George Street co kawałek znajduje sie jakiś sklep z pamiątkami. Oglądam je starannie ale ich ceny są dla mnie nieprzystępne. Decyduję się tylko na małego, pluszowego kangura z chorągiewką Australii. Otrzyma go mój wnuk. Kupuję jeszcze wisiorek i mały bumerang. Żeby się w tym mieście poruszać w miarę swobodnie, trzeba mieć przy sobie gruby portfel. Trochę się jednak w tym oszczędzaniu zagalopowałem. Po przylocie na wyspę Bali, miałem jeszcze przy sobie całe 100 $A. W pokoju hotelowym, koleżeński Chińczyk ponownie udostępnia mi swój „adapter” i ładuję następne dwa akumulatorki od aparatu fotograficznego.

7 październik, niedziela
W nocy budzę się o godzinie 3. Moja ładowarka nie świeci bo ktoś wyjął ją z gniazdka i umieścił w nim telefon komórkowy. Domyślam się, że zrobił to mój sąsiad z dolnego łóżka. Bez chwili wahania zamieniam wtyczki. Dwie godziny później w mojej ładowarce nie pali się już światełko czerwone, tylko białe. Akumulatorki są naładowane. Ponownie dokonuję w gniazdku zamiany wtyczek i spokojnie zasypiam. Gdy zaczyna już świtać wstaję i wychodzę do łazienki. W hotelu panuje spokój bo prawie wszyscy jeszcze śpią. Golę się i kąpię pod ciepłym natryskiem. W jadalni szykuję sobie dość obfite śniadanie i przygotowuję kanapki na dzisiejszą podróż. Pakowanie przebiega bardzo sprawnie i pół godziny później stoję już w recepcji z moją plastikową kartą. Muszę jednak wrócić do pokoju, zdjąć powłoczkę z poduszki i oddać ją również w recepcji. Taki obowiązuje tu zwyczaj. Dopiero teraz otrzymuję wpłaconą wcześniej kaucję w wysokości 20 $A. Zgodnie z regulaminem hotelu, jeśli nie oddałbym dziś klucza przed godziną 10, to potrącili by mi 10 $A z mojej kaucji. Na pobliskiej stacji Centralnej metra nia ma przechowalni bagażu, więc udając się do kościoła, muszę dźwigać ze sobą plecak. Msza zaczyna się o 10:30 i przeznaczona jest dla społeczności chińskiej. Obok ołtarza śpiewa chór dziewczyn w białych sukniach z zielonym wykończeniem wokół szyi. Młody, chiński ksiądz całą liturgię odmawia w języku chińskim a tylko kazanie wygłasza po angielsku. Towarzyszy mu 5 ministrantek w białych komżach do stóp, przepasanych zielonymi wstęgami. Kościół wypełniony jest przez Chińczyków niemal do ostatniego miejsca i odnoszę wrażenie, jakbym był wśród tej społeczności jedynym białym. Składka na tacę zbierana jest dwukrotnie. Po wyjściu z kościoła wysyłam rodzinie e-maila z kawiarni internetowej i ruszam w kierunku dworca Centralnego metra. Maszeruję z plecakiem i torbą około 400 metrów. Potem przejazd metrem i na dworcu lotniczym wysiadam po godzinie 13. Budynek dworca jest dość duży ale ruch na nim niewielki. Stoiska przy których zamienię swój bilet do Denpasar na wyspie Bali na boarding-pass, są jeszcze puste. Do odlotu pozostały mi prawie 4 godziny czasu. W holu dworca lotniczego odnajduję darmowe stanowisko internetowe. Nie mogę takiej okazji nie wykorzystać. Muszę ustawić się w kolejce bo do darmowego internetu jest wielu chętnych. Pisze mi się trochę trudno bo w pozycji stojącej i muszę jeszcze zwracać stale uwagę na bagaże umieszczone na wózku. Kufel piwa kosztuje tu 5 $A. Popijam je jedząc przygotowane rano kanapki. Po załatwieniu wszystkich formalności lotniskowych docieram przed gate nr 24. W samolocie przypada mi miejsce obok 47-letniego Amerykanina mieszkającego w Sydney. Jest częstym gościem na Bali bo prowadzi tam jakieś interesy. Doradza mi zatrzymać się najpierw w nadmorskiej miejscowości Sanur a potem koniecznie przenieść się do Ubud - najładniejszego miasta na wyspie. Przelot z Sydney do Denpasar trwa 6 godzin. W tym czasie Airbus 330 pokonuje odległość ponad 4 500 km.



 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
sylwuch
sylwuch - 2008-09-19 15:04
Australia... tam kiedyś jeszcze będę :)
 
Mira.
Mira. - 2009-05-19 06:36
Super wyjazd.Moze tam kiedys pojade.
 
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010