Przelot z Auckland do Nadi trwa 190 minut. Zbliżając się do lotniska, samolot wykonuje dość długi lot, bardzo nisko nad wyspą. Z tej perspektywy, krajobraz Fidżi nie wygląda ciekawie. Po wyjściu z samolotu, uderza mnie fala gorącego i parnego powietrza. Szybko zdejmuję z siebie bluzę z polaru a i tak jestem już mokry. Dość długo czekam na swój bagaż. Z monitora umieszczonego przy taśmociągu z bagażami, znika już mój numer lotu i pojawia się następny. Na pustym taśmociągu nie widać już nowych walizek. Zaczynam nabierać przekonania, że mój plecak chyba zaginął. Coś takiego przydarzyło mi się kilka miesięcy wcześniej na Okęciu w Warszawie. Po cichu zaczynam nawet zastanawiać się nad wyceną plecaka. Na szczęście nic takiego się nie stało. W pewnej chwili na taśmociągu pojawiają się nowe bagaże i wsród nich mój plecak. Po wizycie przy stanowisku imigracyjnym i kontroli celnej, wchodzę do holu dworca lotniczego. Olbrzymi Fidżyjczyk w mundurze, stojący w Punkcie Informacyjnym, pyta mnie z uśmiechem w czym może mi pomóc. Odpowiadam mu, że szukam taniego hotelu. Momentalnie kiwa na jakąś kobietę w starszym wieku, która podchodzi do mnie rozgadana i wita mnie bardzo wylewnie. Nie ukrywa też zaskoczenia, że przybywam z Polski bo myślała że jestem Holendrem. Wyrazy „Poland” i „Holland” wymawia sie podobnie. W kantorku bankowym pobieram na moją kartę 600 $F a ona w tym czasie pilnuje moich bagaży na wózku. Potem wchodzimy do jej biura mieszczącego się na piętrze. Tutaj pokazuje mi trzy oferty hotelowe, z których wybieram najtańszą. Za 8 dni pobytu w 6-osobowym pokoju w hotelu mieszczącym się nad brzegiem morza, muszę zapłacić 144 $F. Z tej sumy 20% bierze ona a resztę mam uiścić w hotelu. Sprowadza mnie następnie przed gmach dworca lotniczego i sadza na ławeczce, gdzie mam oczekiwać przyjazdu taksówki. Transport z lotniska do hotelu jest gratisowy. Po chwili zjawia się taksówkarz i pomaga mi umieścić plecak w bagażniku samochodu. Po drodze wypytuje mnie skąd jestem, skąd przyjechałem i jak długo zabawię na Fidżi. Po 15 minutach jazdy zatrzymujemy się przed hotelem „Beach Escape Villas”. To tu mam wypoczywać przez najbliższy tydzień. Parterowe zabudowania hotelu otaczają wewnętrzny basen i toną w zieleni kwitnących drzew i wysokich palm. W pokoju zamieszkuje 2 mężczyzn – około 50-letni Australijczyk, stale pławiący się w basenie i około 40-letni Anglik, lubiący długo wylegiwać sie w łóżku. Minęła już godzina 18, więc zostawiam swój bagaż i biegnę na plażę zobaczyć zachód słońca nad Fidżi. Niestety, horyzont jest zachmurzony zaś na wschodniej stronie czystego nieba widać świecącą jasno tarczę księżyca. Morze jest spokojne i ciepłe fale łagodnie rozbijają się o brzeg. Kilkanaście metrów od brzegu kąpie się mała grupa chłopców. Plaża jest dość szeroka ale piasek jakiś szary i brudny. Wyspa jest pochodzenia wulkanicznego i należy do grupy wysp, stanowiących Melanezję, czyli „Czarne wyspy”. Polskich plaż nad Bałtykiem, naprawdę mogą nam inni pozazdrościć. Wracam do hotelu i już w recepcji informują mnie, że jest tu ktoś, kto chce ze mną porozmawiać po polsku. Rozglądam się zaskoczony i wtedy podchodzi do mnie mężczyzna w wieku 25 lat i się przedstawia. Jest Niemcem ale do 6 roku życia mieszkał w Gdańsku. Przedstawia mi swoją dziewczynę, mało urodziwą Niemkę, mówiącą tylko po niemiecku. Siedzą właśnie przy kolacji, więc dosiadam się do nich i zamawiam piwo. Ponad pół roku temu wyjechał z Niemiec i zamieszkał w Sydney tylko po to, żeby dobrze opanować język angielski. Startował w jakimś konkursie na menedżera i pomimo doskonałych kwalifikacji, przegrał ten konkurs tylko dlatego, że za słabo znał angielski. Postanowił więc uzupełnić tę lukę. W Australii odwiedziła go dziewczyna i przyleciał z nią na kilka dni na Fidżi. Już jutro wracają do Sydney. Po wysłuchaniu opowieści o mnie, wyciąga mapę centrum Sydney i zaznacza na niej hotel w którym powinienem się zatrzymać. Jest tani i usytuowany w wygodnym turystycznie miejscu. W jadłospisie hotelowej restauracji pokazuje mi też, które z dań warte są polecenia. Rozmowa przeciąga się aż do godziny 21. Przed snem biorę prysznic. Gdy zamykam drzwi od kabiny, dostrzegam na ścianie olbrzymiego karalucha, liczącego conajmniej 12 cm. długości. Silnym uderzeniem zwiniętego ręcznika zabijam go i wyrzucam przez mały lufcik w ścianie. Dostał się tu chyba przez ten lufcik. Wszystkie okna w pokoju zabezpieczone są gęstą siatką z tworzywa ale akurat w kabinie z natryskiem, siatka w małym okienku jest naderwana. Kładę się do łóżka i za przykrycie służy mi jedynie białe prześcieradło. Pod sufitem cały czas kręcą sie dwa duże wentylatory.
26 wrzesień, środa
Nad ranem budzi mnie intensywny szum padającego deszczu. Jest 6:30 i zaczyna robić się jasno ale wszyscy chyba jeszcze śpią. W taki deszcz nie warto wstawać, więc przewracam sie na drugi bok i ponownie zasypiam. Najpierw jeszcze wyłączam najbliżej mnie pracujący wentylator. Wstaję ostatecznie o 8:40 i po porannej toalecie zasiadam do śniadania. Kelnerka z białym kwiatem wpiętym w czarne włosy, podaje mi typowo kontynentalny zestaw: kawa, 3 tosty, masło i dżem. Hotel położony jest 8 kilometrów od miasta Nadi. Dostać się tam można taksówką za 6 $F lub mikrobusem jadącym o godzinie 11, który jest 10 x tańszy. Przestało już padać więc ustawiam się na skrzyżowaniu dwu ulic, gdzie mikrobus powinien się zatrzymać. Po 20 minutach oczekiwania przejeżdża jakiś pusty mikrobus ale się nie zatrzymuje. Mijają minuty a ulica jest pusta. Kiwam więc ręką na jadącą właśnie półciężarówkę i kierowca zgadza się podwieźć mnie do miasta za 6 $F. Po 10 minutach jesteśmy na miejscu. Poprosiłem kierowcę, żeby podwiózł mnie przed budynek, gdzie znajduje się poczta. Kupuję 10 widokówek z ładnymi znaczkami i zaczynam je adresować. Zajmuje mi to ponad godzinę czasu. Wychodząc z poczty, trafiam na kilkanaście straganów z pamiątkami. Są ładne, więc kupuję ich dość sporo. Przy pierwszym zakupie zapominam targować się o cenę ale przy kolejnych, robię to już z dużą wprawą. Odszukuję potem tani internet i wysyłam rodzinie obszerną relację z podróży. Internet kosztuje 2,8 $F za godzinę, natomiast w hotelu żądają 5 $F. Zaczyna padać deszcz, więc wchodze do baru i proszę o kurczaka z ryżem. Płacę 3,5 $F i muszę bardzo uważać w czasie jedzenia bo oprócz mięsa, znajdują się tam poćwiartowane kości. Takim jedzeniem na pewno zachwycony byłby mój piesek pozostawiony w Bydgoszczy ale mnie ono nie odpowiada. Postanawiam odtąd bardziej starannie przyglądać się zamawianym potrawom. Deszcz nie przestaje padać. Robię w sklepie zakupy na kolację a potem wsiadam do taksówki i wracam do hotelu. Za przejazd płacę 7 $F. Na kolację przygotowuję sobie kanapki i popijam je piwem zakupionym u barmanki. Pijąc piwo obserwuję basen w którym kąpie się kilka osób. Wśród nich jest oczywiście Australijczyk z mojego pokoju. Lubię się kąpać ale ten akurat basen, jakoś mnie nie pociąga. Jest już ciemno i na niebie pojawiła się jasna tarcza księżyca. Przed zaśnięciem sprawdzam jeszcze, czy nie ma w poblizu jakiegoś karalucha.
27 wrzesień, czwartek
Wstaję o godzinie 8:40. Moi dwaj współmieszkańcy jeszcze śpią. Dzisiejsze śniadanie składa się z 3 małych naleśników, które mogę maczać w słodkim syropie podanym w metalowym naczyniu. Nie czuję się najedzony, więc zamawiam jeszcze śniadanie z restauracyjnego menu, które kosztuje 12,5 $F. Biorę aparat fotograficzny i ruszam na plażę, zapominając o rozliczeniu się z kelnerką. Dochodzi godzina 10 ale słońce już mocno przygrzewa. Plaża dość gęsto pokryta jest niewielkimi, białymi muszlami. Nie znajduję tu jednak tak pięknych muszli jakie widziałem na wystawach sklepowych w mieście. Mimo to zaczynam je zbierać. Starsza córka prosiła mnie przecież, żebym tylko nie zapomniał przywieźć z Fidżi prawdziwych muszli. Plażę przecina płynący z lądu potok, więc zdejmuję sandały i podwijam nogawki, żeby go przejść. Nie zakładam już na stopy sandałów i przez 2 godziny spaceruję wzdłuż plaży boso. Nikogo na niej nie spotykam. Ocean jest spokojny i tylko niewielka fala udarza rytmicznie o brzeg. W drodze powrotnej myje w potoku zebrane muszle i wtedy dostrzegam w oddali jak z ciemnej chmury leje się deszcz. Szybko zakładam sandały i biegnę do hotelu. Na szczęście ulewa przechodzi gdzieś bokiem. Za kontuarem baru w restauracji jest już inna kelnerka – Lelija. Tłumaczę jej, że chcę zapłacić za poranne śniadanie. Nie wie ile ma skasować więc woła kucharza. Ten, dokładnie pamięta co jadłem i płacę 12,50 $F. Na czwartym łóżku w pokoju dostrzegam nie rozpakowany plecak i reklamówkę. Za chwilę wchodzi młoda, silnie zbudowana dziewczyna i wita się ze mną. Przyjechała ze Szkocji. W zeszłym roku odwiedziła Polskę i przebywała w Krakowie i w Zakopanem. Tutaj zatrzymuje się tylko na jedną noc. Bierze książkę i siada na leżaku przed basenem. Muszę się odświeżyć i wchodzę pod ciepły prysznic. Dopiero teraz zauważam, że moje stopy są zaczerwienione od słońca. Po kąpieli, robię sobie obiad z puszki konserwy wieprzowej i bardzo smacznych, mlecznych bułek. Popijam to wodą mineralną, której całą litrową butelkę pozostawił mi Niemiec mówiący po polsku. Zastanawiam się teraz, na jaką wybrać się wycieczkę. Propozycji jest sporo. Wytypowałem 3 i każda z nich jest dość droga. Ceny ich mieszczą się w przedziale 100 do 170 dolarów. Zaczynam szczegółowo analizować w turystycznych prospektach, jakie kryją się w nich atrakcje. Potem biorę długopis i zaczynam uzupełniać swoją kronikę z podróży. Siedzę przy białym stoliku przed basenem ale zaczyna znowu padać deszcz, więć chowam się pod szeroki okap budynku. Proszę barmankę o duże piwo, które bardzo mi tu smakuje. Życie na Fidżi płynie dość sennie. Nikt, nigdzie się tu nie spieszy. Wszyscy są uśmiechnięci i życzliwi. Co chwilę słychać okrzyk „Bula!”, którym każdy, pozdrawia tu każdego. Padający deszcz, znowu uniemożliwia mi obejrzenie zachodu słońca. Na dużym ekranie telewizora, wiekszość mieszkańców hotelu ogląda z dużym zainteresowaniem mecz rugby pomiędzy drużynami Fidżi i Nowej Zelandii. Późnym wieczorem, do pokoju wprowadzają się kolejne 2 dziewczyny.
28 wrzesień, piątek
Rano, pobudkę urządziły w pokoju 2 nowe dziewczyny. Wstały o godzinie 6 i zaczęły się pakować. Robiły to dość cicho ale przy zapalonym świetle. Spieszyły sie bardzo i jeszcze przed 7 opuściły pokój. Po ich wyjściu wstaję i golę się. Śniadanie dziś bardzo nędzne – płatki zalane mlekiem i kawa. Idę na plażę bo niebo zrobiło się czyste i ostro świeci słońce. Plaża jakby się skurczyła. To efekt widocznego tu przypływu oceanu. Żeby przejść przez potok, muszę teraz zdjąć spodnie. Woda sięga mi powyżęj kolan. Znowu zbieram muszle. W drodze powrotnej do hotelu, zaczepia mnie chudy Fidżyjczyk w starszym wieku i pyta czy piłem już napój z kokosu. Podprowadza mnie na sam skraj plaży, gdzie leżą w trawie zielone owoce palmy. Uderzeniem maczety robi w kokosie otwór i podaje mi do picia. Napój jest chłodny i orzeźwiający. Półlitrową zawartość owocu wypijam jednym tchem. Starszy pan obserwuje mnie z uwagą. Teraz wycina z wnętrza białą warstwę miąższu i podaje mi do zjedzenia wyjaśniając, że jest bardzo zdrowa. Zjadam wszystko. Wartość swojej usługi wycenia na 5 $F zaznaczając, że przyjmie opłatę nawet w euro. Uśmiecham się z wyrozumieniem i wyjaśniam mu, że nie jestem milionerem. Płacę mu aż 2,5 $F bo rzeczywiście napój był wspaniały. W hotelowej recepcji zapewniają mnie, że tutejszy mikrobus pojedzie za chwilę do miasta i zabierze wszystkich z przystanku na rogu ulicy. Na przystanku stoję tylko ja i tym razem mikrobus zatrzymuje się. Za kierownicą siedzi właściciel hotelu. Wypytuje mnie o różne rzeczy i przy okazji dowiaduję się, że swoją saszetkę, którą noszę na szyi od początku podróży, moge zdeponować w hotelowym sejfie. Po 15 minutach wysadza mnie w centrum miasta i wspaniałomyślnie rezygnuje z 60-centowej opłaty. Udaję się znowu na pocztę, żeby wysłać kolejne 5 widokówek. Mam mały kłopot z odnalezieniem budynku poczty i pomaga mi w tym tęgi właściciel dużego sklepu z pamiątkami. Prowadzi mnie przez korytarz jakiegoś budynku i po chwili stoimy już przed pocztą. Mam koniecznie odwiedzić jego sklep i on poczeka na mnie, aż załatwię sprawy na poczcie. Wyjaśniam mu, że to potrwa czas dłuższy bo muszę moje kartki opisać i zaadresować. Zobowiązuje więc mnie do obejrzenia swoich pamiatek w drodze powrotnej i odchodzi. Po wrzuceniu widokówek do skrzynki, zagladam nastepnie do sali z internetem. Ulice w Nadi pełne są przechodniów. W tlumie przeważają twarze o rysach hinduskich. Ludzi o jasnej karnacji cery spotyka się rzadko. Odnajduję potem budynek, w którym na I piętrze znajduje się kościół katolicki. Msze odbywają się tu wieczorem o 18 a w niedzielę o 10. Korzystając z pięknej pogody, postanawiam wracać do hotelu piechotą. Jadąc rano mikrobusem do Nadi, starałem się dobrze zapamiętać drogę. Wychodzę na rogatki miasta, mijam most na rzece i dochodzę do rozwidlenia dróg. Droga w lewo prowadzi do portu a ja muszę skręcić teraz w prawo, w kierunku lotniska. Idę skrajem szosy, którą co chwile przejeżdżają samochody. Po 40 minutach marszu dochodzę do pawilonu McDonalds’a. Wewnątrz klimatyzowanego pomieszczenia panuje przyjemny chłód. Zamawiam średniego shaika i siadam z nim przy oszklonej ścianie lokalu. Jest bardzo smaczny. Żałuję, że nie kupiłem dużej porcji, która kosztuje tylko 50 centów drożej. Po krótkim odpoczynku ruszam dalej. Droga cały czas jest z obu stron zadrzewiona. Przechodzę obok sprzedawcy, ktory ustawił na trawie kilka wiader ciętych kwiatów. Nie znam ich nazw ale prezentują się pięknie. Młody sprzedawca o ciemnej skórze, zachęca nielicznych przechodniów uśmiechem do ich kupna. Uśmiech ten widać już z daleka bo biel zębów wyraźnie kontrastuje z resztą twarzy. Gdy kończą się drzewa, skręcam w ulicę prowadzącą nad brzeg oceanu. Mijam piękną rezydencję, przy której parkują dwa eleganckie samochody. Będąc już blisko mojego hotelu, trafiam na jakąś małą fabryczkę obok której otwarty jest sklep spożywczy. Z zewnątrz wszystkie okna są zakratowane a w środku podobnie. Ladę i półki z towarem oddziela od klienta solidna krata. Zakupiony towar sprzedawczyni podaje przez maleńkie okienko w kracie. Kupuję coś do jedzenia i 3 piwa. Butelka o pojemności 0,75 litra kosztuje tu 3 $F. Tyle samo płacę w hotelu za butelkę piwa ale ma ona pojemność 0,33 litra. Spacer z miasta do hotelu trwał 1,5 godziny. Biorę ciepłą kapiel i idę na plażę. Może wreszcie dziś uda mi się zobaczyć zachód słońca nad Fidżi. Oczekując tej chwili, siadam na plaży na kawałku deski i wsłuchuję się w monotonny szum oceanu. Z zamyślenia wyrywa mnie spacerujący plażą młody, szczupły chłopak o rysach hinduskich. Siada koło mnie i rozpoczyna ze mną rozmowę. Pyta skąd jestem, jak długo pozostanę na wyspie i czy zaliczyłem już jakąś morską wycieczkę. On pracuje w firmie turystycznej i może mi załatwić całodniową wyprawę żaglowcem do „Błękitnej Laguny” za 100 $F. Propozycja niezwykle kusząca bo przez ostatnie dni myślałem o takiej wycieczce nieustannie. Umawiam się z nim na niedzielę. Po mszy, około 11 wstąpię do biura jego szefa, które znajduje się gdzieś w pobliżu kościoła i wtedy sfinalizuję ten rejs. Znowu zaczyna padać deszcz, więc szybko uciekam do hotelu. Siedząc na tarasie przed domkiem, popijam piwo, które smakuje mi bardziej od podawanego w bufecie, bo jest przecież od niego dwukrotnie tańsze. W TV w dalszym ciągu goście hotelowi oglądają rozgrywki w rugby. Spać kładę się po 22.
29 wrzesień, sobota
Ze zdziwieniem przyjmuję do wiadomości informację, że w soboty i niedziele, nie podaje się gościom śniadań. Sięgam więc po własne zapasy i jem bułki z dżemem. W soboty sklepik otwarty jest tylko do godziny 13. Kupuję w nim znowu 3 piwa i zaopatrzenie na kolację. Pogoda jest słoneczna. Szybkim krokiem ruszam w kierunku miasta. Przechodząc obok McDonalds’a zamawiam bułkę z szynką i dużego shaika. Ten bar leży akurat w połowie drogi z hotelu do miasta i trudno przejść obok niego obojętnie. Do sali z internetem wchodzę dokładnie o 10:40. Z zadowoleniem czytam list od Andrzeja. Potem przez chwilę obserwuję ludzi zgromadzonych na miejscowym mityngu. Mężczyzna w spódniczce i krawacie wyglada dość ciekawie i ludzie słuchają go z dużą uwagą. Co chwilę jego wypowiedzi przerywane są gromkimi oklaskami. W pobliskim barze zamawiam kurczaka z ryżem i ku swemu zaskoczeniu, znowu wyczuwam w nim kości. Na bazarze warzywnym kupuję duży, soczysty plaster ananasa za 1,5 $F. Do hotelu wracam tuż po godzinie 17. Zmęczony trochę długim spacerem robie sobie kolację, popijając ją piwem z własnych zapasów. Proszę jeszcze właściciela hotelu o udostępnienie mi mojej saszetki z sejfu. Muszę z niej wyjąć 100 $F na wykupienie jutro rejsu żaglówką. Dobrze, że ją zdeponowałem w sejfie. W parnym klimacie wyspy, noszenie jej na piersiach sprawia, że stale jest mokra. Jej zawartość musi być wtedy starannie izolowana foliowymi woreczkami.
30 wrzesień, niedziela
Wstaję przed godziną 7. Na firance zwisającej nad moim łóżkiem, dostrzegam olbrzymiego karalucha. Strącam go na podłogę i zabijam jednym uderzeniem buta. Nie wyrzucam go na zewnątrz pokoju bo chcę, żeby zobaczyła go sprzątaczka. Wychodzę z hotelu o 7:30 i szybkim marszem ruszam do kościoła. Na czystym niebie widać tylko nieliczne, małe chmurki. Dzień będzie zapewne bardzo upalny. O 9:30 wchodzę po zewnętrznych schodach budynku na I piętro. Dość dużą salę wypełnia spora gromada wiernych. Nad głowami kręcą się duże wentylatory. Siadam pośrodku dość długiej ławki. Wybór takiego miejsca nie był zbyt fortunny bo uniemożliwiał mi potem zrobienie kilku ciekawych zdjęć. Gdybym siedział na skraju ławki, miałbym większą swobodę ruchu. Zamiast organów, gra orkiestra z 3 gitar. Cały kościół śpiewa piękne, melodyjne pieśni, nierzadko klaszcząc do rytmu. Mszę celebruje dwu księży w białych albach. Młodszy z nich jest tubylcem i ma dopiero święcenia diakonalne. Wygląda jednak dość staro. Przed rozpoczęciem mszy, każdemu z nich zakładają na szyję wieniec z czerwonych kwiatów. W procesji z darami, oprócz chleba i wina niesiony jest ogromny, kwadratowy tort. Obaj księża sprawują mszę na boso. Kazanie wygłasza ksiądz o europejskich rysach twarzy, pomagając sobie często bardzo ekspresyjną gestykulacją. Cała msza trwa 1,5 godziny. Na koniec wierni proszeni są o skosztowanie tortu. Po wyjściu z kościoła spotykam mojego znajomego z plaży. Wita się ze mną i oświadcza na wstępie, że należy do parafii tego kościoła. Brzmi to oświadczenie dość fałszywie bo wiem, że nie uczestniczył w mszy. Mieliśmy iść do biura turystycznego jego szefa, tymczasem on sadza mnie na pobliskiej ławce i gdzieś znika. Wraca po 5 minutach i przynosi prospekt, reklamujący rejs do „Błękitnej Laguny”. Wyjaśnia jednocześnie, że biuro jest dziś zamknięte bo boss musiał wyjechać. On jednak upoważniony jest do pobrania opłaty za bilet i wyda mi stosowne pokwitowanie za wykupiony rejs. Przyglądam mu się uważnie i mówię, że transakcji finansowych nie załatwiam na ulicy. Zasępił się na chwilę i powiada, że wobec tego idziemy do Biura Informacji Turystycznej, mieszczącego się nie opodal. Pracownica tego biura pokazuje mi 3 oferty rejsu żaglowcem w 3 różne miejsca. Nie ma jednak wśród nich „Błękitnej Laguny”. Decyduję się na rejs oferowany przez firmę „Captain Cook Cruises” za 97 $F, który ma się odbyć jutro. Na miejscu wpłacam 20 $F a resztę mam wpłacić przed wejściem na statek. O godzinie 9, przyjedzie po mnie do hotelu specjalny autokar. Chowam starannie swoje poświadczenie wpłaty i wychodzimy na ulicę. Teraz mój „opiekun” proponuje mi udać się do portu i obejrzeć żaglowiec oraz na miejscu dokonać wpłaty pozostałej kwoty 77 $F. Zgadzam się na to. Zatrzymujemy sie przy taksówce, która może nas podwieźć za 10 $F. Kiwam przecząco głową i mówię, że do portu możemy przejść się piechotą. Dostrzegam zły błysk w jego oczach. Przechodzimy przez most. Z przeciwnej strony zbliża się do nas potężnie zbudowany osiłek z ogoloną głową. Gdy dzieli już nas minimalna odległość, znienacka pochyla głowę do przodu i uderza nią w pierś mojego „opiekuna”. Ten przewraca się na barierkę mostu a osiłek idzie dalej. Pomagam mu wstać i pytam co się stało? Otrzepuje zakurzone spodnie i wymownym gestem puka się w skroń. Cała ta akcja trwała zaledwie kilka sekund i nie padło ani jedno słowo. Poszkodowany zaś nie chce komentować wydarzenia. Wygląda mi to bardziej na wyrównanie starych porachunków. Za chwilę mój „opiekun” zatrzymuje mikrobus jadący do portu za 2 $F i tłumaczy mi, że to daleka droga a słońce nie sprzyja tak długim spacerom. Mijamy pięknie położone tereny golfowe i luksusowe hotele otoczone bujną roślinnością i starannie utrzymanymi trawnikami. Po 15 minutach jazdy wysiadamy na przystanku, skąd widać już stojące w porcie jachty. Prosi żebym obejrzał je sobie dokładniej i znowu gdzieś znika. Teraz, nabieram już pewności, że mój „opiekun” jest zwykłym oszustem, starającym się wyłudzić ode mnie pieniądze. Ciekawi mnie już tylko, jak chce to zrobić. Wraca po kwadransie i wręcza mi rzekomy bilet na jutrzejszy rejs. Na niewielkim druku z numerem ewidencyjnym wypisane jest niezgrabnym pismem moje nazwisko, data rejsu i godzina oraz cena – 77 $F. Wskazując mi palcem na nr. ewidencyjny, chce utwierdzić mnie w przekonaniu, że bilet jest prawdziwy. Oglądam go przez chwilę i aż ciśnie mi się na usta pytanie: „Skąd ty miałeś na wpłatę 77 $F?”. Nic jednak nie mówię, tylko chowam bilet do tylnej kieszeni spodni. Proszę go o zrobienie mi zdjęcia na tle ładnej, portowej alejki. Idziemy w kierunku przystanku autobusowego. Po upływie kilku minut mówi mi, że oczekuje ode mnie zwrotu 77 dolarów za wykupiony bilet. Staję, robię zdziwioną minę i sięgam po ten bilet. Mówię nieco podniesionym głosem: „Takich transakcji nie przeprowadza się na ulicy!”. Oddaję mu rzekomy bilet i dodaję, że nie otrzyma ode mnie nawet centa. Widzę jak zmienia się na twarzy i zgniata trzymany w dłoni „bilet”. Teraz zaczyna nagle ze mną rozmowę zupełnie z „innej beczki”. Jego praca polega na werbowaniu ludzi do udziału w wycieczkach. Dziś stracił już na mnie kilka godzin czasu i należy mu się za to 20 $F. Kiwam przecząco głową i mówię mu, że nie było między nami takiej umowy a stracony czas to jest wyłącznie jego problem. Dochodzimy właśnie do przystanku na którym stoją już dwie dziewczyny. Mój „opiekun” zatrzymuje taksówkę do której wsiadamy całą czwórką. Ja, siadam z tyłu razem z dziewczynami. Gdy mijamy już most na rzece, dziewczyny zatrzymują taksówkę, płacą coś kierowcy i wysiadają. Razem z nimi i ja opuszczam samochód, wręczając zdumionemu taksówkarzowi 2 $F. Oszust pojechał dalej. Od razu zrobiło mi się jakoś lżej na duszy bo atmosfera ostatnich godzin w jego towarzystwie była jakaś napięta i niezdrowa. Z salki internetowej wysyłam jeszcze rodzinie e-mail i o 15 ruszam pieszo do swojego hotelu. W barze McDonald’sa kupuję sandwicza z sałatką i dużego shaika za 6,60 $F. Po powrocie chwilę odpoczywam przy piwie a potem biorę się za spisywanie kroniki podróży. Późnym wieczorem wprowadza się do pokoju 2 młodych Anglików.
1 październik, poniedziałek
Ranek jest bezchmurny. Zjadam hotelowe śniadanie i udaję się na krótki spacer po plaży. Jest godzina 8:30 więc wracam przed hotel i czekam na autokar. Po chwili zjawiają się obok mnie dwaj Anglicy. Oni również wykupili na dzisiaj ten sam rejs. Nadjeżdża autobus i kierowca sprawdza nasze nazwiska. Jedziemy najpierw po dwoje starszych turystów do hotelu położonego przy lotnisku a potem już kierujemy się do portu. W czworobocznym pawilonie bez ścian, odbywa się sprzedaż boarding-passów na różne wycieczki. Ma tu siedzibę aż 6 agencji turystycznych. Wykupuję wejściówkę na dwumasztową brygantynę „Ra Marama” i punktualnie o 10 wchodzę na jej pokład wraz z 50-cioma innymi pasażerami. Wita nas kapitan i wręcza każdemu na „dzień dobry” szklankę soku ananasowego. W tym czasie kilku członków załogi śpiewa jakieś marynarskie szanty i przygrywa sobie na gitarach. Pod pokładem słychać miarowy rytm pracy silnika. Marynarze wciągają cumy i nasz żaglowiec powoli oddala się od portowego nabrzeża. Siadam pod zadaszeniem w środkowej części pokładu. Jest bardzo przyjemnie wystawiać twarz na lekkie powiewy wiatru. Marynarze ustawiają dwa przednie, skośne żagle i na tym koniec. Dwa główne maszty są puste i nie pcha nas wiatr tylko obracająca się śruba okrętowa. Bardzo mi się to nie podoba. Sądziłem przecież, że nad głową będą mi łopotały płótna żaglowe, że będę słyszał tylko szum uderzających o burtę fal a tymczasem morską ciszę zakłóca bardzo skutecznie równomierny warkot motoru. Podejrzewam, że jest to pomysł kapitana, który poszedł na łatwiznę. Wygodniej przecież sterować statkiem gdy pracuje silnik, niż śledzić pracę wszystkich, rozwiniętych żagli. Szkoda. Przy zejściu pod pokład, kucharz przygotował dla wszystkich śniadanie. Czekają gotowe kanapki i gorąca kawa lub herbata. Można również gasić pragnienie sokiem owocowym. Po upływie godziny, pojawia się na horyzoncie niewielka, zielona wysepka. Zbliżamy sie do niej na odległość około 300 metrów. Zostaje zarzucona kotwica i marynarze zakładają trap. Podpływają potem pod burtę z trapem dwie motorówki. Zabierają wszystkich pasażerów i przewożą ich na wysepkę. Przez oszklone dno motorówki widać piaszczyste podłoże oceanu, usiane kamieniami i rafą oraz przemykające stada rybek. Środek wysepki jest zazieleniony i stoi w nim kuchenny pawilon. Plaża jest dość szeroka i leży na niej czysty, biały piasek. Część pasażerów zaopatruje się w sprzęt do nurkowania i motorówka zawozi ich pod pobliską rafę koralową. Inni dosiadają dwuosobowych kajaków. Reszta szuka sobie miejsca na plaży, ściąga ciuchy i wchodzi do krystalicznie czystej wody. Należę do tej ostatniej grupy. Cały swój dobytek umieszczam na plastikowym krześle, stojącym w cieniu drzewa. Zakładam bejsbolówkę i zanurzam się w ciepłej wodzie Pacyfiku. Dno opada bardzo łagodnie. Wyczuwa się je nawet w znacznej odległości od brzegu. Jest cudownie. Cały czas staram się być zanurzony w wodzie aż po szyję, żeby nie spaliło mnie słońce. Skórę natarłem sobie wcześniej kremem od 2 Anglików ale niebezpieczeństwo poparzenia jest duże, przy tak intensywnym nasłonecznieniu. Mój wodny relaks trwa 1,5 godziny. To są najprzyjemniejsze chwile mojej wyprawy! Mógłbym się tak pławić godzinami. O 14 wszyscy proszeni są na obiad. Każdy wybiera to co lubi. Nakładam sobie na talerz ziemniaki z majonezem, dużo zieleniny i kawałek smażonej ryby. Popijam to piwem. Przy barowym stole otaczającym pomieszczenie jadalni, znalazłem się w towarzystwie pewnej rodziny z Australii. Zwracam uwagę na koszulkę ich dorastającego syna, która opatrzona jest dużym napisem „Louisville”. W tym amerykańskim mieście stanu Kentucky, studiuje bowiem moja młodsza córka. Niestety, nic ich nie łączy z tym miastem. Ich krewni mieszkają w Południowej Afryce i w Niemczech. Ziemniaki tak bardzo mi smakują, że robię sobie z nich dokładkę. Po obiedzie odbywam spacer wokół wyspy. Znajduję na piasku ładne muszle, inne niż na Fidżi. Spacer trwa zaledwie 15 minut – tak mała jest ta wysepka. Po 15-tej, wszyscy zbierają się do powrotu na żaglowiec. Transport motorówkami przebiega bardzo sprawnie. Najbardziej spragnieni kąpieli, skaczą jeszcze z burty żaglowca do wody, póki nie zostaje podniesiony trap. W drodze powrotnej, z uwagi na przeciwny wiatr, zostają zwinięte dwa przednie żagle. Załoga cały czas zabawia pasażerów marynarskimi szantami. Do portu w Nadi zawijamy o 17:10. Autokary rozwożą teraz wszystkich do miejsc zamieszkania. W hotelu odbieram z sejfu swój depozyt bo powoli kończy się mój pobyt na Fidżi. Pojutrze, wczesnym rankiem, samolot zabierze mnie do Australii.
2 październik, wtorek
Przed godziną 6 dwaj Anglicy pakują swoje plecaki i opuszczają pokój. Wstaję przed 7 i po porannej toalecie idę na plażę zobaczyć wschód słońca. Na śniadanie dostaję 3 małe naleśniki ze słodką polewą i kawę. Dogaduję sie z jedną ze sprzątaczek, że wypierze mi dziś 2 koszule, slipy i skarpetki. Biorę aparat fotograficzny i ruszam do miasta. W barze McDonald’sa kupuję jednego sandwicza bo jestem głodny. Popijam go dużym shaikiem. Potłuszczone palce myję w tutejszej ubikacji i po 40 minutach jestem już w Nadi. W sklepie z pamiątkami kupuję niedużą hebanową rzeźbę, przedstawiającą głowę mężczyzny i kobiety za 10$F oraz wisiorek z połyskliwą muszlą za 3$F. Oglądam jeszcze 2 kolie z pereł za 40 $F i oddaję je sprzedawcy. W sali internetowej piszę list ale przed wysłaniem go, komputer zawiesza się i wszystko zostaje wykasowane. Muszę układać list powtórnie. Z poczty wysyłam jeszcze ostatnią widokówkę. Odwiedzam ponadto największą hinduską świątynię na półkuli południowej – Sri Siva Subramanija. Przyglądam się jej bajecznie kolorowej ornamentacji. Zbudowana jest w stylu „dravidan” i poświęcona bóstwu Murugan, które zwycięża chaos i przywraca boski ład. Na straganie z rękodziełami kupuję czarne perły z certyfikatem za 18 $F. W drodze powrotnej do hotelu, jeszcze raz zaglądam do sklepu z pamiątkami i kupuję oglądane wcześniej 2 kolie z pereł za 38 $F oraz piękną muszlę dwuczęściową, wielkości zaciśnietej dłoni za 3 $F. W barze McDonald’sa wypijam kolejnego shaika. Mój ostatni, tak długi spacer po Fidżi kończę w sklepiku przed hotelem. Kupuję puszkę wołowiny na kolację i dwa piwa. Szybko wskakuję pod natrysk a potem jem kolację. Odbieram swoje pranie i pytam sprzątaczki „Ile się należy?”. Odpowiada że „Nic”, więc wręczam jej aż 10 $F. Dziękuje mi wylewnie. Za tę sumę, można w mieście kupić w sklepie nową koszulę. Do pokoju wprowadza się młody Niemiec, który przyleciał przed godziną z Los Angeles. Siedzi na łóżku i zapamiętale stuka w klawiaturę swojego notbooka. Potem zmęczony zasypia ale nie ma na sobie koszuli. Nad ranem widzę, że przykryty jest nie tylko prześcieradłem ale i swoimi flanelowymi koszulami. Co chwilę sięga po chusteczkę bo niestety złapał katar.
3 październik, środa
Wstaję tuż przed godziną 6. Golę się i myję a potem zaczynam pakować. Chłopak z obsługi hotelu dzwoni po taksówkę, która za chwilę zjawia się przed wejściem. Wkładam do bagażnika swój plecak i torbę, kiwam chłopakowi ręką na pożegnanie i ruszamy na lotnisko. Niebo czyste i szykuje sie kolejny, upalny dzień. Za przejazd płacę 10$F. Dworzec lotniska nie jest duży. Po oddaniu plecaka przewoźnikowi spostrzegam, że w mojej kieszeni znowu znajduje się składany nóż pakistański, który powinienem był włożyc do plecaka. Nie przewidując większych kłopotów, chowam go do torby. Przechodzę najpierw odprawę imigracyjną a potem staję przed celniczką. Otwiera moją torbę podróżną i z tryumfalną miną wyciąga z niej składany nóż. Jestem wściekły bo nóż trafia do dużego kosza przedmiotów zarekwirowanych. Był bardzo poręczny i służył mi w wielu podróżach a teraz pozbywam się go w tak głupi sposób. Za ostatnie posiadane 10$F, kupuję kawę i sandwicza. Na płycie lotniska oczekuje już na mnie Boeing 747, zabierający 460 pasażerów .Jest to jeden z największych samolotów odrzutowych na świecie – popularnie zwany Jumbo Jet. Cechą charakterystyczną tych samolotów jest „garb”, w którym mieści się górny pokład. Wsiada prawie komplet pasażerów, ale miejsce obok mnie jest puste. Przy oknie siedzi jakaś gruba Fidżyjka. Obsługa samolotu składa sie wyłącznie z krajowców. Czarnowłose stewardesy, obowiązkowo noszą biały kwiat tuż za uchem. W rzędzie foteli przede mną, siedzi jakiś nieznośny, gruby Pakistańczyk w średnim wieku. Jest prawie bez szyi. Końce zapiętego kołnierzyka jego białej koszuli są śmiesznie powykręcane, a duży węzeł krawata ma nieco obsunięty. Oglądając film z Jasiem Fasolą, co chwilę wybucha głośnym śmiechem. Stara się być w centrum uwagi pozostałych pasażerów. Stale wzywa do siebie obsługę samolotu i żąda coraz to innych, płatnych napojów. Serwowane pasażerom jedzenie jest dość skromne: omlet z parówką, bułka z masłem, trochę owoców oraz kawa i sok pomarańczowy.
Z najnowszych ciekawostek dotyczących Fidż, zwraca uwagę informacja z 3 stycznia 2010r - Fidżi będzie miało trzecią wyższą uczelnię. Od początku lutego oficjalnie rozpoczyna działalność Narodowy Uniwersytet Fidżi (National University of Fiji - NUF). Nowa instytucja powstaje w wyniku połączenia sześciu państwowych szkół trzeciego stopnia w Suwie i Lautoce dotychczas funkcjonujących oddzielnie. Uniwersytet będzie kształcił m.in. na kierunkach: medycyny i opieki, pedagogicznym, rolniczym i technicznym. Oferta NUF ma być uzupełnieniem oferty edukacyjnej konkurencyjnego Uniwersytetu Południowego Pacyfiku, który koncentruje się na kierunkach społecznych. "Wypełniamy lukę w obszarach dotychczas niezagospodarowanych, zwłaszcza jeżeli chodzi o technikę i rolnictwo" - tłumaczy Filipe Bole, minister edukacji Fidżi. Narodowy Uniwersytet Fidżi w całości finansowany jest przez rząd w Suwie. Uniwersytet Południowego Pacyfiku (USP) ma status uczelni międzynarodowej - jego właścicielami są rządy 12 państw regionu południowego Pacyfiku. Trzecią uczelnią w kraju jest prywatny Uniwersytet Fidżi.
Szef fidżyjskiego rządu, komandor Frank Bainimarama, poinformował 10 stycznia 2010r. w Radio Fidżi, że wydał dekret obowiązujący ze skutkiem natychmiastowym o wstrzymaniu wypłat świadczeń dla emerytów i rencistów, którzy ośmielili się publicznie go krytykować. Nie wiadomo dokładnie, ilu osób dotyczy ta decyzja, ani na jaki okres wstrzymano wypłaty. Bainimarama, odkąd w grudniu 2006 r. przejął władzę w wyniku wojskowego zamachu stanu, wielokrotnie wyrażał nadzieję, że wszyscy obywatele kraju będą "pracowali razem, aby stworzyć nowe Fidżi", niestety wiele osób "nadal narzeka na rząd". Ci narzekający mają chyba rację, gdyż 8 kwietnia 2010r. Frank Bainimarama odrzucił propozycję Komisji Europejskiej, by w zamian za 500 mln.euro pomocy gospodarczej, zgodził się ustąpić i rozpisał nowe wybory.