Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    Długi lot ku Nowej Zelandii
Zwiń mapę
2007
21
wrz

Długi lot ku Nowej Zelandii

 
Nowa Zelandia
Nowa Zelandia, Auckland
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 26376 km
 
21 wrzesień, piątek
To była najdłuższa w moim życiu noc. Zachód słońca obserwowałem w środowy wieczór w Santiago, a jego wschód po 19 godzinach w piątkowy poranek w Auckland. Na dworcu lotniczym, po wyjściu z samolotu idę wraz z dużą grupą pasażerów lecących dalej, do Sydney. Swoją pomyłkę dostrzegam dość późno i muszę zawracać po swój plecak. Po przejściu kontroli imigracyjnej trafiam do celnika ktory się nudzi, bo wszyscy pasażerowie dawno już tędy przeszli. Na mój widok wyraźnie się ożywia i rozpoczyna bardzo szczegółowo sprawdzać mój bagaż. Muszę opróżnić cały plecak. W końcu zaglądając do plastikowego pojemnika na kanapki, odkrywa w nim 1 ząbek czosnku i z tryumfalną miną oświadcza mi, że go oszukałem. W swoim oświadczeniu celnym napisałem bowiem, że nie wwożę do Nowej Zelandii żadnych produktów rolnych. Na szczęście nie spisuje na tę okoliczność żadnego protokołu. Czosnek wyrzuca do specjalnego pojemnika i........mogę iść dalej. Ze stojącego w holu dworca bankomatu wybieram 300 $NZ. Pieniądze są nowe i widnieje na nich portret królowej Elżbiety II, bo Nowa Zelandia należy przecież do Wspólnoty Brytyjskiej. Zegar wskazuje w tej chwili 5:15 i za 45 minut rozpocznie kursowanie autobus, którym podjadę do centrum Auckland, oddalonego o 20 km. Na razie siadam na foteliku w holu dworca i przyglądam się ludziom. Od Bydgoszczy dzieli mnie w tej chwili najdłuższa na świecie odległość. Każde inne miejsce, położone jest już bliżej. Punktualnie o godzinie 6 zjawia się autobus. W jego przedniej części umieszczony jest regał na duże walizki. Płacę konduktorowi aż 13 $NZ, i jest to w mojej ocenie dość wygórowana cena. Ciekawe ile też kosztują taksówki? Siadam przy oknie i chłonę widoki nieznanego mi dotąd krajobrazu. Otoczenie jest bardzo schludne i czyste. Wszędzie wyczuwa się spokój. Jest to zupełnie inny świat od tego, który widziałem w Ameryce Południowej. Zwracam się do starszego już wiekiem kierowcy autobusu i jednocześnie konduktora z prośbą, żeby wskazał mi przystanek w Auckland, z którego najłatwiej trafię do taniego hostalu. Kierowca kiwa głową ze zrozumieniem. Za oknami autobusu widać już ulice tego największego w Nowej Zelandii miasta. Położone jest w północno-zachodniej części Wyspy Północnej, pomiędzy morzem Tasmana a Pacyfikiem, u podnóża wygasłego już wulkanu Eden i liczy sobie 1,3 mln. mieszkańców. Uważane jest powszechnie za najładniejsze miasto w Nowej Zelandii. Po godzinnej jeździe wysiadam z autobusu juz jako ostatni. Kilkadziesiąt metrów dalej trafiam na mieszczący się w wysokim budynku hostal. W recepcji dowiaduję się jednak, że brakuje w nim wolnych miejsc. Recepcjonistka wskazuje mi położony w pobliżu następny hostal. Schodzę nieco ulicą w dół ale i tutaj nie znajduję dla siebie miejsca. Bardzo gruba dziewczyna w recepcji najpierw wypytuje mnie o przynależność do jakiejś międzynarodowej organizacji turystycznej, by potem oświadczyć mi, że nie ma tanich miejsc w pokojach wieloosobowych. Są tylko pokoje po 70 $NZ za noc. Daje mi jednak namiar na kolejny hostal. Dochodzę do bardzo ruchliwej ulicy Queen Street gdzie pod nr 411 znajduje się Kiwi International Hotel & Hostal. Hotel o rdzawym kolorze, oddalony jest od ulicznego ruchu o około 150 m. Otrzymuję tu miejsce w pokoju z czterema piętrowymi łóżkami i osobną łązienką z prysznicem. Za 4 dni pobytu płacę 80 $NZ. Golę się i biorę ciepły prysznic a potem wychodzę na Queen Street. Od razu po wyjściu na ulicę trafiam na kawiarnię z tanim internetem. Siadam przed komputerem i opisuję rodzinie wydarzenia z ostatnich godzin. W tym czasie, właścicielka lokalu o azjatyckich rysach podaje mi kawę z bardzo smacznymi tostami. Płacę za wszystko 7 $NZ. Limit korzystania z internetu nie jest tu rygorystycznie przestrzegany. Choć zapłaciłem tylko za 1 godzinę, siedziałem przed monitorem komputera prawie 1,5 godziny i włścicielka żegnała mnie na koniec uroczym uśmiechem. Ulicą Queen Street schodzę łagodnie w dół w kierunku wybrzeża. Ruch na ulicy dość znaczny. Zaskakuje mnie widok mijanych przechodniów, gdyż 80% z nich to Azjaci. Przy nabrzeżu cumują liczne jachty. Przejażdżka motorówką po porcie kosztuje aż 30 $NZ. i trwa 2 godziny. Chyba zrezygnuję z tej przyjemności. Bardzo wysoka wieża telewizyjna górująca nad miastem, jest doskonałym punktem orientacyjnym. Śledząc jej położenie, trudno w Auckland zabłądzić. Właśnie przechodzę obok niej i zaglądam następnie do ładnego kościoła pod wezwaniem św.Patryka. Nie jestem pewien do jakiego należy kościoła – anglikańskiego, czy katolickiego ale po wejściu do kruchty, dostrzegam wiszący na ścianie duży portret papieża Benedykta XVI i wszystko jest już jasne. Za drzwiami z grubego szkła, dostrzegam wnętrze świątyni.Jasne ściany pięknie kontrastują z kolorowymi witrażami, drewnianym stropem i boazerią. Elementy drewniane w wystroju kościoła, utrzymane są w brązie. Podłoga również drewniana, tylko środkowy ganek wykonany z jasnego kamienia. Wszędzie dominuje czystość i porządek. O 12:15 zaczyna sie tu msza. Wierni otrzymują komunię pod dwoma postaciami. Jako jedyny, biorę hostię do ust a nie do rąk. Wracając do hotelu, zatrzymuję się na ulicznym kiermaszu. Na straganie z pamiątkami kupuję brązowy wisiorek zamykany silnym magnesem. Usiłuję targować się o jego cenę ale właściciel pokazuje mi jego metkę, gdzie widoczna jest przecena z 10 na 5 $NZ. Na innych straganach oglądam różne starocie i wyroby ze szkła. Przechadzając się po mieście trafiam na niewielki cmentarz z rozpadającymi się już od starości tablicami i nieczytelnymi w większości napisami, które kiedyś wyryte były na tych tablicach. Trochę przygnębiający widok. Współczesne pokolenie już o te groby nie dba a liczą one sobie okolo 150 lat. Wydaje mi się, że leży tu 2-gie pokolenie pionierów, którzy
zasiedlili te tereny. Za nastepne 150 lat, to samo czeka nasze, nieustawione jeszcze grobowce. Ale taka jest już kolej losu. Dziś rano idąc do kościoła, zauważyłem jednego bezdomnego, śpiącego na ulicy. Widziałem również porządnie wyglądającego mężczyznę w wieku 50 lat, z kucykiem na głowie i bosych stopach, starannie penetrującego uliczne kosze ze śmieciami. Ale to chyba wyjątek, potwierdzający regułę, że w Nowej Zelandii żyje się wygodnie i dostatnio. To właśnie ten wysoki standard życia sprawia, że przebywa tu tak wielu Azjatów. Nie wiem jakiej są narodowości, ale
gdzie sie spojrzy na ulicy to widać albo Koreańczyka, albo Japonkę. Na głównej ulicy Queen Street, wykupili kilkanaście szeregowo stojących domów z okresu kolonialnego i mają tam swoje sklepy i bary, na których widnieją dwujęzyczne napisy (same krzaczki). Gdy przechodziłem obok Uniwersytetu Otago akurat wysypała sie grupa studentów i byli to sami skośnoocy. Do hotelu wracam przed godziną 18. W jadalni przygotowuję sobie kolację a potem schodzę na parter, gdzie ogląda się telewizję. Można tu również skorzystać z internetu ale cena za 1 godzinę jest bardzo wyśrubowana. Piwo w barze kosztuje 2 x drożej niż w sklepie. Ośmiogodzinna zmiana czasu sprawia, że nie chce mi się jakoś spać, choć nad miastem króluje już noc. Wieżę telewizyjną oświetlają kolorowe reflektory. W pokoju hotelowym nie wszystkie łóżka są zajęte. Kładę się na górnym posłaniu i zmęczony nowymi wrażeniami wkrótce zasypiam.

22 wrzesień, sobota
Budzę się przed godziną 7 i pół godziny później już przemierzam pustawe jeszcze ulice, spiesząc do św.Patryka na poranną mszę. Kościół jest już otwarty, jasno oświetlony i krząta sie w nim kilka osób. Wszystko mi się w tym kościele podoba. Nawet podawane wino jest przedniej marki. Wracając do hotelu, zatrzymuję się jeszcze w kawiarni z internetem. Znowu piję kawę i jem 2 tosty z ciepłym, topionym serem. Potem w hotelowej jadalni uzupełniam to śniadanie jeszcze kilkoma kromkami chrupkiego chleba z tuńczykiem i herbatą. Pogoda jest słoneczna, więc ściągam z siebie sweter i chowam go do żółtej reklamówki. Postanawiam udać się w południowe rejony miasta, gdzie wybrzeże oblewane jest przez morze Tasmana. Kupuję na drogę butelkę soku pomarańczowego i ruszam szeroką Queen Street. Wysoka, zwarta zabudowa ulic ustępuje powoli miejsca pojedyńczym domkom parterowym. Choć idę już 2 godziny, nic nie wskazuje na to, żebym zbliżał się do wybrzeża. Nie mam przy sobie mapy Auckland, więc poruszam się trochę na wyczucie. Zmęczony, odpoczywam chwilę na ławce przy ulicznym skwerze i opróżniam z soku połowę butelki. W pobliskim barze chińskim, kupuję za 1,5 $NZ specjalnie usmażoną rybę. Bardzo mi smakuje! Wypijam resztę soku i postanawiam wracać do hotelu, bo dochodzi właśnie godzina 15. Po drodze kupuję jeszcze butelkę piwa i chipsy o smaku cebulowym. W hotelowej jadalni, siadam przy pustym stoliku i biorę się za uzupełnianie mojej kroniki z podróży. Słyszę nagle, że siedząca przy sąsiednim stoliku para w młodym wieku, prowadzi rozmowę w języku czeskim. Z leżącego przede mną bloku czekoladowego, kroję 3 kawałki i częstuje nimi Czechów, przedstawiając sie jednocześnie. Oboje są bardzo ucieszeni. Mieszkają tu od niedawna i pracują. Ona ukończyła w Brnie filologię romańską i w Auckland opiekuje się dziećmi a on po politechnice, pracuje jako kreślarz u jakiegoś architekta. Za wynajmowany w tym hotelu pokój, płacą tygodniowo 300 $NZ. Jak uzbieraja trochę pieniędzy, dopiero wtedy będą zwiedzali Nową Zelandię. Poprzednio, przez 5 tygodni podróżowali po Australii. On, miał tam kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej pracy i zatrudniał się do prac fizycznych przy budowach. Obecną pracę bardzo sobie chwali. Gdy będą wracali do Brna, zatrzymają się jeszcze czas jakiś w Emiratach Arabskich. Po chwili, przysiada się do nich jakiś Amerykanin z Kalifornii, który przyjechał tu tylko po to, żeby łowić ryby. Opowiada im z przejęciem o swoich dzisiejszych sukcesach. Gdy odchodzę od stolika, żegna mnie słowami Da swidania. Momentalnie wyjaśniam mu, że to zwrot rosyjski, a po polsku mówi się Do widzenia. Czeszka zaś szybko tłumaczy mu, że Polacy bardzo nie lubią Rosjan. Akurat to stwierdzenie nie jest prawdziwe, ale pozostawiam je bez komentarza. Czech wstaje również i idzie pokazać mi, gdzie znajdują się w hotelu pralki.

23 wrzesień, niedziela
Dzień rozpoczynam jak zwykle od udziału w mszy u św.Patryka. Dzisiejsze nabożeństwo celebruje aż 3 księży i ofiara na tacę zbierana jest dwukrotnie. Potem u znajomej Azjatki, przy kawie i tostach sprawdzam swoją pocztę i wysyłam rodzinie kolejny e-mail. Niestety, wiadomości jakie przysyła mi starsza córka są dość rzadkie i niezbyt obszerne. Tułając się po obcym mi świecie, każdej wiadomości w komputerowej poczcie oczekuję z dużym utęsknieniem. Nadesłany do mnie e-mail, sprawia mi ogromną radość i dodaje jakby duchowego wsparcia. W hotelowej jadalni kończę śniadanie przy konserwie z tuńczyka i herbacie. Nad Auckland zbierają się ciemne chmury ale mimo to udaję się do przystani jachtowej bez parasola. Z uwagi na niepewną pogodę, rezygnuję z rejsu motorówką do pobliskiej wyspy za 20 $NZ i wybieram rejs po zatoce żaglówką za 15 $NZ. W kasie płacę jednak tylko 8 $NZ, bo dla seniorów w moim wieku przysługuje zniżka. Popłynę starym żaglowcem o nazwie „Ted Ashby”. Wchodzę na jego pokład o godzinie 14 i od razu otrzymuję przeciwdeszczową kurtkę w żółtym kolorze, bo zaczyna siąpić deszcz. Słychać pracujący silnik. Na sygnał dany przez kapitana, żaglowiec powoli odbija od drewnianego pomostu i kieruję się na zatokę. Załogę stanowią tu same kobiety. Wkrótce milknie warkot silnika i załoga zaczyna stawiać żagle – dwa przednie i dwa główne. W czynności tej pomagają mężczyźni płynący tu jako pasażerowie. Słyszę nad głową łopot żagli i widzę oddalający się port. Zawsze o czymś takim marzyłem. Zbliżamy się do potężnego mostu Harbour Bridge. Chociaż deszcz nie pada, ale niebo zasnute jest ciemnymi chmurami i zrywa się dość silny wiatr. Płynie się wspaniale ale kapitan, z niepokojem oceniający siłę wiatru, każe zwinąć główne żagle i włącza silnik. Powoli zawracamy do portu. Rejs trwał ponad godzinę i bardzo mi się podobał. Pływałem przecież pod prawdziwymi żaglami i to po wodach południowego Pacyfiku, jak kiedyś Jack London. Schodzę na ląd i mam wrażenie, że nogi się pode mną uginają jak prawdziwemu marynarzowi. W portowej restauracji zamawiam smaczną zupę z kurczakiem za 9,5 $NZ. W czasie trwania obiadu, okropnie się rozpadało. Nie mam przy sobie parasola i muszę czekać aż deszcz nieco zelżeje. Trwa to bardzo długo, bo prawie 2 godziny. Wreszcie ruszam mokrymi ulicami i po chwili jestem na Queen Street. Tutaj jest sucho, bo trotuar zasłaniają szerokie zadaszenia, ciągnące się po obu stronach ulicy. Sklepy można tu odwiedzać w czasie deszczu bez parasola. W drodze do hotelu kupuję piwo i konserwę na kolację. W jadalni spotykam przeziębioną Czeszkę z Brna i dzielę się z nią wrażeniami z dzisiejszego rejsu. Dopadł ją silny katar i teraz kuruje się gorącymi naparami z herbaty.

24 wrzesień, poniedziałek
Wstałem już przed godziną 6 i po ogoleniu udałem się do św.Patryka. Niebo nadal zachmurzone i w drodze powrotnej złapał mnie słaby deszcz. Znowu nie miałem przy sobie parasola ale uratowały mnie okapy nad chodnikiem. Szukam daremnie sklepu z pieczywem. W wielu barach widzę świeżutkie, pachnące bułeczki ale są one sprzedawane tylko jako gotowe do jedzenia kanapki. W jakimś sklepiku spożywczym, udaje mi się w końcu kupić 2 bułki mleczne. Jem je na śniadanie i nie bardzo mi smakują. W jadalni spotykam Czeszkę, która czuje sie już trochę lepiej ale do pracy dzisiaj nie poszła. Pralkę automatyczną wypełniam najpierw bielizną w ciemnym kolorze, dosypuję proszku, który zabrałem ze sobą z Polski, wkładam monetę 2$NZ i pranie rusza. Idę do swojego pokoju przygotować następny wsad, bo wszystko mam brudne. Gdy wracam po pół godzinie do pralni widzę, że lampka w automacie pali się ale wirnik nie pracuje. Wyciągam szynę w której umieszczona była moneta i przesuwam ją do pierwotnego położenia. Dopiero teraz włącza się w pralce operacja „płukanie”. Po 40 minutach przekładam wypraną bieliznę do suszarki i ponownie wypełniam automat brudami. Gdy wszystko jest już wyprane, uruchamiam pracę suszarki. Tu też muszę najpierw włożyć monetę 2$NZ. Suszarka pracuje bardzo głośno. Czekam aż zakończy swój program ale trwa to ponad godzinę. Wreszcie wszystko mam czyste i zadowolony wychodzę na miasto. Trafiam do bardzo ładnego „Parku Alberta”, gdzie zobaczyć można ciekawe okazy drzew i pomnik królowej angielskiej Wiktorii. Spotykam tu dużo uczącej się młodzieży, gdyż w pobliżu ma swą siedzibę „University of Auckland”. Najbliższa ulica zastawiona jest setkami motocykli i skuterów. Zaglądam do niewielkiego baru obsługiwanego przez Koreankę i zamawiam zupę z cebuli i kurczaka z ryżem. Drugie danie podane jest w dwu naczyniach. Osobno półmisek z ostro przyprawionym kurczakiem i osobno talerz z ryżem. Obiad jest syty i pewnie zrezygnuję dziś z kolacji. Przechodzę teraz obok katedry anglikańskiej i podziwiam jej piękne wnętrze. Nie zdaję sobie jeszcze sprawy z tego, że za 4 miesiące, zostanie tu wystawiona trumna z ciałem najznakomitszego obywtela Nowej Zelandii – Sir Edmunda Hillary’ego. Sławę i tytuł szlachecki zawdzięczał zdobyciu najwyższego szczytu na naszym globie, Mount Everestu, liczącego 8 850 m. Dokonał tego 29 maja 1953 roku, wraz z Szerpą Tenzingiem. Podobizna Hillary’ego widnieje na nowozelandzkich 5-dolarówkach. Jego 88-letnie życie wypełnione było licznymi wspinaczkami w Himalajach, wędrówkami po Antarktydzie i pracą jako pszczelarza.
Powrót do hotelu zakłócony zostaje przez silną ulewę i trzaskające pioruny. Chowam się w jakiejś kawiarni i zamawiam ciastko. Burza nadeszła nagle ale nie trwała zbyt długo. W sklepie z pamiątkami kupuję niewielki, maoryski posążek za 12 $NZ. W hotelu ogladam przez chwilę w TV program z „Milionerami”, zaparzam kubek herbaty i spać kładę się o 21.

25 wrzesień, wtorek
To mój ostatni dzień, pobytu w Nowej Zelandii. Na porannej mszy u św.Patryka spotykam sporo ludzi. Potem zaglądam chciwie do mojej pocztowej skrzynki w internecie i popijam kawą 2 gorące tosty z topionym serem. Przed godziną 9 opuszczam hotel i dźwigając plecak oraz torbę udaję się na przystanek autobusowy, skąd dojadę na lotnisko. Nie jest to daleko ale ulica cały czas pnie się w górę. Przystanek jest pusty. Potem ustawiają się za mną 2 młode Niemki z plecakami i jakieś starsze małżeństwo z walizkami. Czekamy na autobus ponad 40 minut. Godzinę później wysiadam przed dworcem lotniska. Wchodzę do holu i dopiero po chwili zauważam, że jest to terminal przeznaczony wyłącznie do obsługi lotów krajowych. Jeden z pracowników informuje mnie, gdzie znajduje się przystanek autobusowy, z którego dojadę na terminal międzynarodowy. Przejazd jest bezpłatny. Szukam stanowiska obsługiwanego przez linie Air Pacific z napisem NADI FJ412, nadaję swój plecak i odbieram boarding-pass. Żeby dostać się do dalszej strefy dworca, przejść muszę przez wąskie przejście, gdzie ku mojemu zaskoczeniu, pozostawić muszę 25 $NZ. Jest to taryfa tutystyczna, ktorą musi opłacić każda osoba opuszczająca Nową Zelandię. Ten brzydki zwyczaj budzi we mnie niesmak. Targa mną ambiwalentne uczucie bo jednak Nowa Zelandia bardzo mi się podobała. Za ostatnie 3 $NZ kupuję cukierki w polewie czekoladowej. Podobnie jak w Londynie, na moim boarding-passie nie jest oznaczony gate. Do odlotu pozostało już tylko 20 minut a monitory lotniskowe nie pokazują numeru mojego gate’u. Trochę zaniepokojony, pytam o to przechodzącego akurat obok mnie, starszego już pracownika lotniska. Bierze w rękę mój boarding-pass, rozmawia z kimś w okienku a potem prowadzi mnie do gate’u nr 7. Nikogo tu nie ma ale na monitorze gate’u wyświetlony jest wyraźnie numer mojego lotu. Dziękuję starszemu panu za okazaną pomoc. Czas odlotu został jednak przesunięty z godziny 12:20 na 13. Siadam w fotelu i dopiero po chwili, poczekalnia gate’u zaczyna zapełniać się przyszłymi pasażerami samolotu lecącego na Fidżi. Przeważają wśród nich Hindusi w strojach tradycyjnych. Kobiety noszą barwne sari. Załoga samolotu w całości maoryska. W samolocie przypada mi miejsce przy samym oknie. Obok mnie siedzi młody tubylec, z którym nie zamieniam ani jednego słowa. Poczęstunek składa się z kurczaka z ryżem na ciepło, sałatki warzywnej, bułki, masła, soku pomarańczowego i szklanki wytrawnego, białego wina.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010