Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    "Ryżowe pola w wodzie mokną..."
Zwiń mapę
2007
07
paź

"Ryżowe pola w wodzie mokną..."

 
Indonezja
Indonezja, wyspa Bali
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 36273 km
 
Wysiadam z samolotu kilka minut po godzinie 22 czasu miejscowego. Natychmiast uderza mnie fala parnego i gorącego powietrza. Jest to dość naturalne, bo znajduję się przecież w strefie tropikalnej, w najbardziej czynnym wulkanicznie rejonie kuli ziemskiej. Bali jest jedną z wielu wysp archipelagu indonezyjskiego, powstałych w wyniku działalności wulkanicznej na styku zderzania się dwu kontynentalnych płyt tektonicznych. Płyta indoaustralijska podsuwa się tu pod płytę euroazjatycką z szybkością około 20 centymetrów rocznie, tworząc w miejscu zderzenia łąńcuch wulkanów. Wyspa Bali, otoczona płytkimi wodami Morza Jawajskiego, w poprzedniej epoce geologicznej była zakończeniem olbrzymiego półwyspu, wyrastającego z kontynenty azjatyckiego. Jedna z legend podaje nawet dokładną datę oddzielenia się Bali od Jawy. Miało się to wydarzyć w roku 202 n.e.
Najpierw muszę wykupić wizę, która kosztuje 10 $. Mam przy sobie tylko dolary australijskie i wręczam urzędniczce 50 $A. Resztę wydaje mi w rupiach indonezyjskich i jest tego około 280 000 rupii. Jak sobie potem dokładnie wszystko przeliczyłem, to straciłem na tej transakcji 8 $. Jeden dolar amerykański kosztuje tu 9 000 rupii. Kontrola imigracyjna i celna jest krótka. Odbieram swój plecak, kładę go na ręczny wózek i wjeżdżam z nim do holu przylotów. Na podróżnych czeka tu ogromnie dużo ludzi. Myślę sobie – „ mnie niestety nikt tutaj nie oczekuje”. I jestem w błędzie! Ledwie wydostaję się poza strefę zgromadzonego tlumu, podchodzi do mnie może 20-letni chłopak i bez słowa chwyta za plecak mówiąc: "Lats go". W pierwszej chwili sądziłem, że to taksówkarz. Proszę, żeby zatrzymał się na chwilę przed kantorem wymiany walut i zmieniam 50 $A na rupie. Kasjer wypłaca mi 392 000 rupii. Gdy wkładam nowe pieniądze do portfela, „mój taksówkarz” nagle zaczyna domagać się zapłaty. Pytam go zdziwiony „Za co?”. I wtedy dopiero wyjaśnia się, że jest on tylko tragarzem. Wręczam mu papierek o nominale 1 000 rupii, którego nie chce przyjąć uważając, że powinien dostać 50 000 rupii. Zaskakuje mnie swoją pazernością więc zabieram mu mój plecak i odchodzę. Dopiero na zewnątrz dworca spotykam grupę prawdziwych taksówkarzy. Przejazd do Sanur wyceniają na 20 $. Wsiadam do najbliżej stojącego auta i informuję kierowcę, że mam tylko rupie. Chce 200 000. Mówię mu, że znam przelicznik i zapłacę 180 000. Kiwa potakująco głową i ruszamy. Ruch na drodze niewielki i po 20 minutach jesteśmy już w Sanur. Proszę, żeby podjechał pod jakiś tani hotel. Zatrzymuje się przed parterowym budynkiem trochę zasłonietym przez drzewa, z napisem Puri Mango. Będzie na mnie czakał, aż podejmę decyzję. Recepcjonistka proponuje mi pojedyńczy pokój z łazienką w cenie 175 000 rupii za noc. Bierze klucz i zachęca do obejrzenia pokoju. Przechodzimy przez gęsto zarośnięte patio, z kamienną rzeźbą jakiegoś potwora. Pokój mieści się na parterze i jest dość przestronny. Nad podwójnym łóżkiem kręci się pod sufitem wentylator. Zgadzam się wstępnie na 1 noc. Rozliczam się z taksówkarzem i przenoszę do pokoju swoje bagaże. Jest godzina 23:20 i miejscowa restauracja jest już zamknięta. Recepcjonistka radzi udać się do McDonald’sa oddalonego o 300 metrów. Tuż za hotelem zatrzymuję się jednak w otwartym jeszcze małym barze, mieszczącym się pod ulicznymi arkadami. Za talerz ryżu z kurczakiem i warzywami oraz piwo, płacę 25 000 rupii. Jedzenie jest smaczne, więc umawiam się z właścicielką, że jutro przyjdę tu na obiad pod warunkiem że będzie ryba.

8 październik, poniedziałek
Budzę się przed godziną 7. Natrysk w łazience jest bez sitka i woda leje się jak z kranu. W recepcji otrzymuję bon, na który w restauracji podadzą mi śniadanie. Siadam przy stoliku ustawionym na zadaszonym tarasie z widokiem na ulicę. Kelnerka podaje mi ciepłe tosty, masło, dżem, kawę i dużą szklankę soku z owoców. Podstawowym środkiem tutejszej komunikacji jest motocykl lub skuter. Po śniadaniu, młody chłopak z recepcji, zgadza się podwieźć mnie motocyklem do banku. Zakłada mi na głowę kask i po chwili wchłania nas uliczny ruch. Przed bankomatem, proszę go o pomoc w jego obsłudze. Chcę pobrać 1 700 000 rupii. Bankomat wyrzuca tylko 100 000. Chłopak powtórnie naciska przyciski i znowu wychodzi tylko 100 000. Okazana mi pomoc okazuje się mocno problematyczna. Powtarza to jeszcze trzykrotnie i wtedy proszę go, żeby przyprowadził tu kogoś z banku. Wraca z pracownikiem ochrony, który za chwilę, wciskając poprawnie klawisze, zmusza bankomat do wydania całej reszty w ilości 1 200 000 rupii. Jedziemy teraz na pocztę. Kupuję tylko10 znaczków bo nie ma widokówek i wracamy do hotelu. Po widokówki idę do pobliskiego sklepu z pamiątkami. Siadam potem przy restauracyjnym stoliku na tarasie, zamawiam piwo i biorę się za adresownie pocztówek. Ta czynność sprawia mi zawsze dużą przyjemność. Przyglądam się teraz gotowym już widokówkom i zastanawiam, kiedy znajdą się w rękach adresatów. Wiem, że od córki w Stanach list wędruje 8 dni. Nie sądzę, żeby Indonezja posiadała sprawniejszą pocztę. Zakładam na głowę bejsbolówkę i ruszam jeszcze raz na pocztę, ale tym razem piechotą. Jest parno i słońce mocno grzeje. Idę dość wąskim chodnikiem, na którym co kawałek widzę leżące tacki ofiarne. Choć Indonezja jest w większości muzułmańska, ale wyspę Bali zamieszkuje 93% ludności wyznającej hinduizm. Do codziennych obrzędów religijnych, praktykowanych w hinduizmie należy pudźa. Jest to słowo zaczerpnięte z sanskrytu i oznaczające wielbienie i ofiarę składaną bóstwu. Na tacce ofiarnej wykonanej z liścia, znajdują się owoce i kwiaty różnych roślin. Pudźa składana jest codziennie nie tylko w mandirach ale i na ulicy przed wejściem do domu lub sklepu albo na plaży. Nikt takiej tacki potem nie usuwa. Ceremoniał składania tej ofiary poprzedza krótka modlitwa. Zwykle podczas pudźy palone są kadzidła z traw. Unoszący się wtedy dymek nie ma przyjemnego zapachu. Obsługa hotelu w którym mieszkam, zajmuje się w chwilach wolnych ręcznym wyrabianiem takich tacek. Zauważyłem nawet sklep, gdzie te wyroby sprzedawane są na skalę masową.
Na poczcie, moje widokówki odbiera urzędnik w mundurze, sprawdza je a potem z poważną miną mówi "All right" i kieruje do mnie przyjazny uśmiech. Skrzynek pocztowych w Sanur nie ma. Kilka domów za pocztą odnajduję tanią salkę internetową. Siadam przed komputerem i przez godzinę piszę do rodziny e-mail. Wracając do hotelu, robię w sklepie spożywczym zakupy: mandarynki, herbatniki, czekolada, cukierki i piwo. Po godzinie 14 zjawiam się w barze, gdzie wczoraj zamówiłem na obiad rybę. Właściciel sadza mnie przy stoliku, częstuje piwem a potem odjeżdża gdzieś na skuterze. Wraca po dwudziestu minutach i pokazuje mi przywiezioną rybę. Jego żona od razu zaczyna ją przyrządzać. W powietrzu unosi się zapach czosnku, który uwielbiam. Ryba smakuje wybornie ale rachunek jest prawie dwukrotnie wyższy niż wczoraj. Płacę za wszystko 45 000 rupii. Po obiedzie kieruję się w stronę wybrzeża. Trafiam akurat na odpływ i porośnięte wodorostami dno Oceanu Indyjskiego nie wygląda ciekawie. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się długa promenada obok której zlokalizowane są liczne hotele. Ich standard jest dość wysoki. Przed każdym znajduje się basen kąpielowy. Większość ich świeci dziś pustkami bo turystów jest mało. Pamiętają jeszcze tragiczne wydarzenie, jakie rozegrało się na Bali 12 października 2002r. W mieście Kuta, położonym zaledwie kilka kilometrów od Sanur, dokonano wtedy zamachu terrorystycznego na dwa nocne kluby. W wyniku eksplozji samochodu-pułapki i ataku samobójczego zginęły 202 osoby a ponad 200 zostało rannych. Wśród zabitych była polska reporterka „Gazety Wyborczej”i globtroterka, 45-letnia Danuta Beata Pawlak. Przybyła na Bali zaledwie na kilka godzin przed zamachem. Do dyskoteki Peddy Bar weszła w ostatniej chwili. Krótko po niej wszedł tam członek organizacji Jemaah Islamiah z ukrytą pod kurtką bombą. Zamach był protestem skierowanym przeciw hedonistycznemu i wyuzdanemu stylowi bycia, jaki demonstrowali na Bali rozwydrzeni, młodzi Australijczycy. Zginęło ich wtedy 89. Wybuch był tak silny, że wielu mieszkańców Kuty pomyślało, iż to Gunung Agung obudził się ze swego wulkanicznego snu. Podczas ostatniej erupcji wulkanu w 1964r. zginęło 1478 osób. Przy promenadzie spotkać można także handlarzy pamiątkami. Od jednego z nich kupuję nieopatrznie muszlę, za którą płacę aż 33 000 rupii. Nie miałem wtedy jeszcze rozeznania, że w sklepie obok mojego hotelu są muszle tańsze i ładniejsze. Wysoko nad wyspą, widać w powietrzu unoszące się latawce. Puszczanie latawców, jest jedną z form kultu religijnego, która sławić ma bogów zamieszkałych w przestworzach. Po godzinie 18, bardzo szybko robi się ciemno. Wracam do swojego pokoju i od razu dostrzegam, że w czasie mojej nieobecności, łóżko zostało starannie zasłane. W recepcji hotelu dogaduję się z kierownikiem, że za 6 dni pobytu zapłacę z góry 900 000 rupii. Wypada to taniej, niż chciała ode mnie wczoraj recepcjonistka. Gdy uzupełniam zapiski w swoim dzienniku na fotelu przed pokojem, dosiada się do mnie ten sam chłopak, który woził mnie motocyklem. Wspominałem mu, że chciałbym zobaczyć Ubud. Chętnie mi w tym pomoże. Jutro po śniadaniu zawiezie mnie tam samochodem swojego szefa za 200 000 rupii. Nie jest to tanio, ale zgadzam się. Dowiedziałem się jeszcze, że w Sanur nie ma kościoła katolickiego. Najbliższy znajduje się podobno w Denpasar.

9 październik, wtorek
Wstaję po godzinie 8. Po porannej toalecie połączonej z natryskiem idę na śniadanie. Dzień jest słoneczny ale nie odczuwa się jeszcze upału. W trakcie śniadania, przed tarasem zatrzymuje się ciemnzielona toyota i wysiada z niej w stroju odświętnym poznany wczoraj chłopak. Kończę mój posiłek i wracam do swojego pokoju po aparat fotograficzny. Gdy zjawiam się ponownie, chłopak nie ukrywa zdziwienia i pyta gdzie mam swój bagaż. Pokazuję mu aparat fotograficzny. Widzę na jego twarzy konsternację. On sądził, że ja przeprowadzam się do Ubud. Siadam obok kierowcy i po chwili zatrzymujemy się przed domem gdzie mieszka. Czekają tu na nas jego rodzice z ciotką i pakunkami. Zabieramy ich na jakąś uroczystość rodzinną, która odbywa się w miejscowości leżącej na trasie do Ubud. Pół godziny później cała trójka wysiada a my jedziemy dalej sami. Cały czas, droga z obu stron jest zabudowna i robi wrażenie niezmiernie długiej ulicy. Na chwilę zatrzymujemy się za skrzyżowaniem, żeby przyjrzeć się pracy robotników wznoszących konstrukcję olbrzymiego smoka. Dość skomplikowaną pracę na bambusowym rusztowaniu wykonuje jednocześnie kilkunastu mężczyzn. Nieco dalej zabudowania kończą się wreszcie i widzę sięgające aż po horyzont zielone pola ryżowe. Znowu krótki postój, żeby nacieszyć się tym widokiem. Zaczynam nucić pod nosem „Indonezję” - stary szlagier z lat 60-tych, który śpiewał niezapomniany Janusz Gniatkowski. Zaczyna się on słowami: „Ryżowe pola w wodzie mokną.....”. Nie przypuszczałem wtedy, że kiedyś zobaczę te pola na własne oczy. Komuniści rządzący Polską bardzo dbali o to, aby społeczęństwu uniemożliwić wyjazdy zagraniczne. Dla większości Polaków uzyskanie paszportu graniczyło z cudem. Dlatego chyba piosenki śpiewane przez Gniatkowskiego o dalekiej Kubie, Indonezji czy Manilii, cieszyły się u nas tak ogromnym powodzeniem. Następny przystanek w naszej podróży to prywatna galeria obrazów miejscowego malarza, który jest przyjacielem mojego kierowcy. Tematyka obrazów związana jest z tutejszą przyrodą, pracą na wsi i baśniami ludowymi. Jest ich ogromna ilość i to przeważnie w dużym formacie. Oprowadza mnie po galerii siostra artysty. Nie pytam jej o cenę oglądanych płócien, tylko kilka z nich fotografuję. Znowu jesteśmy na szosie i za chwilę kierowca proponuje mi obejrzenie warsztatu rzeźbiarskiego. Samochód wjeżdża na podwórko dość sporej kamienicy. Wita nas starszy wiekiem Balijczyk i prowadzi do sal zastawionych dużymi rzeźbami w drewnie. Niektóre z nich są większe od człowieka. Na ścianach wiszą maski przedstawiające głowy groźnych potworów, wykonane z mistrzowską precyzją. Na jednej z półek dostrzegam niedużą, pięknie wykonaną, płaską rzeźbę tancerki. Pytam mojego cicerone o jej cenę. Od razu podaje mi ją do ręki i mówi, że 25 $. Chce mu ją zwrócić ale on szybko obniża cenę. Tłumaczę mu, że jestem w dalekiej podróży i transport tego cacka byłby dla mnie bardzo kłopotliwy. Moje argumenty wcale go nie przekonują i kolejny raz obniża cenę. Na koniec poddaję się i kupuję tancerkę za 11 $. Otwarte pomieszczenia na zewnątrz budynku to warsztaty w których pracuje kilku rzeźbiarzy. Siedzą na podłodze i zręcznymi ruchami dłuteł i wielu innych narzędzi, wyczarowują z kawałka drewna prawdziwe arcydzieła. Przyglądam sie ich mrówczej pracy, wymagającej cierpliwości, wyobraźni, dużej uwagi i precyzji. Wsiadamy do samochodu i po kilkunastu minutach jazdy, jesteśmy w Ubud. Miasto nie robi na mnie dużego wrażenia. Stajemy przy parku z małpami. Miejsce chętnie odwiedzane przez turystów. Mój kierowca tłumaczy mi, że nie warto kupować biletów wstępu bo są drogie a małpy można zobaczyć z pobliskiego wzniesienia. Przenosimy sie potem pod Kingdom, żeby zobaczyć tutejsze zabudowania pałacowe. Otoczone soczystą zielenią krzewów i barwnymi kwiatami, pałacowe pomieszczenia prezentują się wspaniale. Nie wszędzie jednak można wchodzić. Informują o tym dyskretnie umieszczone tabliczki. Po półgodzinnym zwiedzaniu, wracamy tą samą drogą do Sanur. Zatrzymujemy się jeszcze na stacji benzynowej i wtedy wręczam mojemu kierowcy uzgodnione wcześniej 200 000 rupii. Kierowca informuje mnie, że za chwilę zatrzymamy się na obiedzie w domu, gdzie odbywa się rodzinne przyjęcie i że jedzenie będzie darmowe. Wchodzimy do ogrodu zastawionego krzesłami i pełnego gości. Otrzymuję koszyczek w formie talerza, który wyścielony jest papierem pakowym. Nakładam na niego ryż, mięso i polewam to sosem. Jedzenie można sobie wybierać z naczyń umieszczonych na specjalnym stole z zadaszeniem. Na deser otrzymuję kawałek arbuza z butelką wody mineralnej a potem jeszcze Coca Cole. W czasie jedzenia, każdy trzyma swój talerz w ręce bo brakuje stołów. Wygląda to trochę nienaturalnie; zwłaszcza po jedzeniu, bo nie wiadomo gdzie położyć zabrudzony koszyczek. Nie mając wyjścia, kładę go na stojące w pobliżu plastikowe krzesełko. Robię kilka zdjęć gościom, po wcześniejszym upewnieniu się, że wyrażają na to zgodę. Pozują bardzo chętnie. W ogrodzie jest również miejsce, gdzie już wcześniej zostały złożone pudźe. Leżą ich całe stosy. Po godzinie, mój kierowca informuje mnie, że wracamy do Sanur. Żegnam gospodynię przyjęcia ukłonem i razem z rodzicami kierowcy i ciotką wsiadam do czekającego na drodze samochodu. W Sanur wysiadam pierwszy, bo muszę odwiedzić jeszcze salkę internetową. Moim towarzyszom podróży mówię Goodbye! a oni odwzajemniają mi się szerokim uśmiechem na twarzach. Są chyba ze mnie zadowoleni, skoro okazałem się fundatorem ich dzisiejszej przejażdżki. Przy komputerze siedzę już 20 minut i nie mogę przywołać mojej strony internetowej z pocztą. Zgłaszam to kobiecie, która rozporządza komputerami. Proponuje mi usiąść przed innym monitorem. Tutaj sytuacja powtarza się. Znowu wpatruję się w ekran, na którym nie chce pojawić się przywoływana strona. Dopiero trzeci komputer pozwala mi wejść na tę stronę i mogę wreszcie wysłać bliskim list. Po tych długich zmaganiach w świecie wirtualnym, wracając do hotelu, wstępuję jeszcze na obiad do znajomego mi już baru.

10 październik, środa
Śniadanie jem jak zwykle na tarasie restauracji. Ruszam potem do banku ale bankomat jest pusty. Dostaję informację jak trafić do innego bankomatu przy tej samej ulicy. Tutaj już bez problemu bankomat wypłaca mi 1 000 000 rupii. Cyfra ogromna ale kryje się za nią zaledwie 110$. W hotelu jest sejf i chowam do niego swoją drogocenną saszetkę oraz część pobranych właśnie rupii. Kupuję teraz torbę podróżną, żeby pomieścić w niej zakupione pamiątki. Torba jest tania i dość pakowna. Płacę za nią 45 000 rupii. W innym miejscu kupuję 10 małych pudełek z bambusowego łyka. Będę mógł w nich schować wisiorki, kiedy nadejdzie czas bożonarodzeniowych prezentów. W sklepie z pamiątkami, tuż obok hotelu sprzedawane są muszle wielkości zaciśnietej pięści. Każda z nich ma inną cenę. Chudy właściciel sklepu określa ich wartość w dolarach. Kiedy nadchodzi moment zapłaty, jego przelicznik na rupie okazuje się bardzo wysoki i znowu trzeba się targować. Kupuję dwie, duże muszle i ostatecznie płacę za nie 40 000 rupii. Po powrocie do hotelu, wiekszość pamiątek umieszczam w nowej torbie. Biorę aparat fotograficzny i udaję się na plażę. Słońce mocno przygrzewa i chętnie wykąpałbym się w Oceanie Indyjskim. Musiałbym wtedy pozostawić na piasku bez opieki swoje ciuchy i aparat fotograficzny a to wydaje mi się dość ryzykowne. Przyglądam się więc z zazdrością, jak harcuje w wodzie mała grupa chłopców. Nie widzę nigdzie ich ubrań. Być może pozostawili je w domu. Na widok mojego aparatu od razu zaczynają pozować do zdjęć. Udaję, że ich fotografuję i czekam na chwilę, kiedy zacznie ich coś innego interesować. Wysoko na niebie znowu unoszą się latawce. Gdy je dojrzałem po raz pierwszy, kilka dni temu, myślałem że są to lotniarze. Przeglądam tutejsze prospekty turystyczne. Miałbym ochotę na proponowaną w nich pieszą, 15-stokilometrową wycieczkę po wyspie. Jej cenę wyliczono na 37 $. W/g mnie, powinna kosztować najwyżej 10 $. W kilkupiętrowym markecie, kupuję wyplatane z suchych liści niewielkie pudełka po 5 000 rupii za sztukę. Wkładam je z półki do reklamówki i nie widząc nigdzie kasy, schodzę na dół do wyjścia. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że jestem już na ulicy a mój towar jest niezapłacony. Wracam szybko na II piętro i trafiam wreszcie na kasę. Rachunek nie jest wysoki. Zastanawia mnie jednak to, że można w tak prosty sposób wynieść z tego sklepu towar bez zapłacenia. Czyżby mieszkali tu sami uczciwi ludzie? Wieczorem, siadam w hotelowym patio na wygodnym fotelu i popijając piwo, uzupełniam moje notatki z podróży. W recepcji można oglądać TV ale jakoś nie mam na to ochoty.

11 październik, czwartek
Bardzo późno dziś wstałem, bo na zegarze była już 8:20. Najpierw golenie, potem biorę ciepły natrysk i godzinę później siedzę już na tarasie restauracji, czekając na śniadanie. Zanim kelnerka postawiła przede mną kawę z tostami, zdążyłem napisać do siostrzeńca widokówkę przedstawiającą „Temples of Bali”. Świątyń tych osobiście nie oglądałem. W poniedziałek byłem jednak przez chwilę świadkiem uroczystości religijnej, jaką jest pogrzeb. Całą szerokością ulicy przy której mieszkam, przetaczał się dość spory tłum. Niesiona na ramionach ludzi odkryta trumna z nieboszczykiem, miała jakiś dziwny kształt. Słychać było dość skoczne melodie grane przez idącą orkiestrę. Niczym nie przypominało to naszych pogrzebów. Od razu po śniadaniu udaję się na pocztę żeby widokówkę wysłać a potem zaliczam salkę internetową. Dziś łączę się szybko i bez żadnych kłopotów. Odbieram również list od starszej córki. Prawie od 4 miesięcy przebywa u swojej młodszej siostry w stanie Kentucky i pisze mało. Najczęściej: „.....u nas nic się nie dzieje”. Ale nawet tak lakoniczne listy, sprawiają mi ogromną radość. Po powrocie do hotelu widzę, że na zasłanym łóżku leżą moje wyprane i wyprasowane ciuchy: spodnie, 2 koszule i slipy. Zajęła się nimi jedna ze sprzątaczek. Zapłaciłem jej za to 9 000 rupii czyli 1 $. Przechodząc przez hotelową recepcje, pstrykam zdjęcie policjantowi. Stale tam siedzi. Jest bardzo grzeczny i zawsze pierwszy mnie pozdrawia. Pogoda znowu jest upalna więc zmierzam ku plaży. Po dojściu do promenady idę nią w kierunku przeciwnym niż wczoraj. Więcej tu pustych hoteli a ludzi „jak na lekarstwo”. Przechodzę koło straganu z damską odzieżą i jej właścicielka prawie na siłę, zmusza mnie do obejrzenia jej towaru. Wyciąga kolorowe pasma materiału zakończone frędzlami z których uformować można na różne sposoby suknie plażowe. Pokazuje mi to na sobie, zręcznie owijając materiał wokół ciała. Cena nie jest wygórowana więc po krótkim targowaniu kupuję 2 sztuki dla swoich córek. Kobiety dźwigając jakieś pakunki, często niosą je na głowie. Zwyczaj ten jest tu bardzo powszechny. Podobnie jak powszechne są tu motocykle. Jeździ sie na nich całymi rodzinami. Nie mogłem jednak zrozumieć ojca starannie ubranego w kask, który wiezie na skuterze kilkuletnie dziecko stojące za kierownicą bez żadnej ochrony głowy. A natężenie ruchu jest tu bardzo duże. Przechodzę obok restauracji zachwalającej dziś francuską zupę cebulową oraz sznycel wiedeński i zaglądam do środka. Lokal jest zupełnie pusty. Siadam i zamawiam reklamowany zestaw dań oraz sałatkę po włosku i piwo. Czekam dość długo na ten obiad a potem płacę za wszystko ponad 10 $. Jedzenie było smaczne ale rachunek mnie przeraził – 93 000 rupii.

12 październik, piątek
Wstaję o 7:50, gole się i jak co dzień korzystam z natrysku. W czasie wycierania słyszę, że na dworze leje deszcz. Przez okno widzę jak w patio duże liście uginają się pod naporem wody. Ulewa jest obfita ale trwa krótko. Kiedy na tarasie restauracji oczekuję zamówionego śniadania, niebo wypogadza się i świeci już słońce. Z hotelowego sejfu wyciągam pieniądze i ruszam na zakupy. W sklepie z odzieżą damską kupuje znowu dwa pasma materiału ale wykonanego nie z bawełny, tylko z tiulu i bez frędzli. Płace za to po uprzednim targowaniu się 170 000 rupii. Znajomy sklepikarz od muszli kiwa na mnie z drugiej strony ulicy i zaprasza do środka bo przyszła nowa dostawa. Podłoga w jego sklepie wyłożona jest jasnymi płytkami, nieskazitelnie czystymi. Siadam bez obawy na podłodze a właściciel podsuwa pojemnik z muszlami. Wybieram jedną dużą w ciemnym kolorze i jedną mniejszą białą ale podwójną. Sklepikarz siada również na podłodze vis a vis i zaczyna sie targowanie. Sprawia mi to nawet pewną przyjemność a i właściciel sklepiku też to lubi. Widzę to po jego oczach. Usiłuje zachęcić mnie do kupna kolejnych muszli. Niestety, pojemność mojego portfela jest ograniczona. Ostatecznie płacę za obie muszle 30 000 rupii i żegnam sympatycznego Balijczyka. Zakupy zostawiam w pokoju hotelowym i znowu udaję sie na plażę. Jakaś rodzina z małym dzieckiem składa na plaży tacki ofiarne, które za chwilę uniosą fale oceanu. Robię zdjęcie młodej dziewczynie w stroju plażowym a potem sam uwieczniam się na pustej, balijskiej plaży. Całe szeregi kolorowych łodzi stoją bezczynnie ustawione wzdłuż promenady i czekają, kiedy jakiś turysta zechce nimi popłynąć. Widzę jak dwie kobiety wsiadają do motorówki mogącej pomiescić ponad 20 osób i ruszają w krótką przybrzeżną przejażdżkę. Dla właściciela motorówki to już jest interes. Inni posiadacze łodzi patrzą na to smętnie i kierują pytajacy wzrok na mnie, czy przypadkiem rownież nie zechcę popłynąć. Wracając do hotelu, zamawiam w pobliskim barze obiad z ryby. Mam przyjść o 14-stej. Ryba usmażona jest w całości. Boki ma ponakrawane. Cała obsypana jest plastrami pomidorów, ogórków i papryką. Na osobnym półmisku podany jest ryż. Ryba bardzo mi smakuje, choć ma dużo drobnych ości. Popijam to dużym piwem i na koniec płacę za wszystko 45 000 rupii. Odwiedzam następnie salkę internetową. Połączenie z moją skrzynką internetową uzyskuję bardzo szybko. Wracając po godzinie do hotelu widzę na niebie groźne, ciemne chmury. Przyspieszam kroku, bo oczywiście nie mam ze sobą parasola. W hotelu spotykam swojego dobrego znajomego z podróży do Ubud i umawiam się z nim jutro na godzinę 14. Za 85 000 rupii zawiezie mnie na lotnisko w Denpasar.

13 październik, sobota
Gdy odlot samolotu następuje w godzinach wieczornych, jest to sytuacja dość kłopotliwa. Po pierwsze, trzeba w tym dniu opuścić hotel w godzinach rannych, dźwigając torby podróżne. Ograniczona jest wtedy możliwość swobodnego poruszania się. A po drugie, jeśli lot jest krótki, trudno późnym wieczorem znaleźć sobie w nowym miejscu odpowiednie lokum. W Sanur, hotel musiałem opuścić do godziny 12. Nie wiem jak powiadomić „mojego kierowcę”, że nie mogę na niego czekać do 14-stej. Wychodzę z hotelu o 10:20 i zatrzymuję taksówkę, która wiezie mnie na lotnisko za 80 000 rupii. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że kilka dni temu jadąc z lotniska do hotelu w Sanur, zapłaciłem za ten sam kurs aż 180 000 rupii. Na dworcu lotniczym, za przechowanie bagażu trzeba zapłacić prawie 10 $. Rezygnuję więc z przechowalni i ze swymi torbami podróżnymi oraz plecakiem, siedzę przez 3 godziny w dużej poczekalni lotniska. Nie ma tu żadnej restauracji. Żeby dostać się do strefy odpraw podróżnych, muszę poddać się kontroli bagażu. O 14:30 ustawiam się wreszcie w kolejce po mój boarding-pass. Pół godziny później rusza podróżna odprawa i już bez plecaka, mogę udać się do mini-baru. Za 1 snickersa, sandwicza i piwo płacę 80 000 rupii. Ruszam następnie pod gate 7 gdzie ma stać mój samolot do Singapuru i spotyka mnie podobna niespodzianka jak na lotnisku w Nowej Zelandii. Opuszczając Indonezję, zmuszony jestem do pozostawienia tu 100 000 rupii. W portfelu brakuje mi 10 000 rupii, więc muszę jeszcze w kantorze wymiany walut zamienić 5 $ na rupie. Przed dojściem do gate’u nr 7 przechodzę kolejną kontrolę bagażu. O 17:50 , koła beoinga 737, którym podróżuję, odrywaja się od pasa startowego lotniska w Denpasar. Gościnna wyspa Bali zwana również Wyspą Tysiąca Bogów, Klejnotem Tropików lub Jutrzenką Świata, coraz bardziej oddala się ode mnie. Nie mogę tego obserwować bezposrednio, bo mój fotel w samolocie nie znajduje się przy oknie.










 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010