Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    Po bezdrożach Uyuni
Zwiń mapę
2007
06
wrz

Po bezdrożach Uyuni

 
Boliwia
Boliwia, Salar de Uyuni
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15152 km
 
W biurze agencji turystycznej dość spory ruch. Przed chwilą wróciła z 4 dniowej podróży do gejzerów, 6-osobowa grupa młodych Japonek. Są pełne wrażeń, dziękują młodemu szefowi za dobrą organizację wyprawy i zaopatrują się w kolorowe foldery z mapkami. Nie widzę jeszcze żadnego samochodu ani nie wiem, które z obecnych tu osób będą mi towarzyszyć w podróży. Po godzinnym oczekiwaniu, nadjeżdża granatowa toyota z umieszczoną z przodu chorągiewką Boliwii i zaczyna się pakowanie potrzebnego na drogę sprzętu, jedzenia i naszych bagaży. Przypada mi miejsce obok kierowcy w średnim wieku, ubranego w dwa swetry i wełnianą czapkę. Za mną siedzi 2 młodych Niemców – Bernhard i Andreas oraz młody Argentyńczyk – Rafael. W ostatnim rzędzie zajmuje miejsce, licząca sobie około 40 lat Argentynka – Barbara i młody student z Izraela – Ori. Ruszamy o godzinie 11. Najpierw podjeżdżamy na obrzeże Uyuni, żeby zobaczyć zgromadzone tu stare lokomotywy. Całe pokryte rdzą, stoja tu nieruchomo na szynach od lat i wygladają jak wielkie złomowisko. Nic ciekawego. Wracamy przed biuro agencji turystycznej i kierowca znika gdzieś na pół godziny. Wraca z niedużym workiem wypełnionym liśćmi koki. Umieszcza go przy prawej nodze i w czasie całej podróży, będzie tę koke żuł. Wkłada do odtwarzacza taśmę z utworami muzyki country i cały samochód aż trzęsie się od decybeli. Siedzący za mną Bernhard – świeżo upieczony inżynier mechanik, wyciąga rękę do pulpitu i ścisza muzykę gałką tak, żeby można było swobodnie rozmawiać. Na horyzoncie widać już biały pasek, stale się powiekszający. Zbliżamy się do największego w Ameryce Południowej solniska – Salar de Uyuni. Z olbrzymiego kiedyś słonego jeziora, woda wyparowała i pozostały olbrzymie złoża soli. Pod względem wielkości, tylko solnisko w Salt Lake City, jest na świecie większe. Jazda samochodem po idealnie równej powierzchni salaru jest przyjemna. Kierunek jazdy wyznaczają dwa ciemniejsze pasemka – ślad opon, pozostawiony przez samochody. Jak okiem sięgnąć aż po horyzont, wszystko zrobiło się białe. Za przykładem kierowcy, zakładamy wszyscy okulary przeciwsłoneczne. Nasz samochód dojeżdża do parterowych domków zbudowanych z brył soli i przykrytych wyschniętą trawą. Mieści się tu hotel z restauracją i dom z pamiątkami. Wokół zabudowań biega lama, której nie udaje mi się sfotografować. Po krótkim postoju, jedziemy dalej. Znowu otacza nas biała pustynia, niebieskie niebo i świecące w zenicie słońce. Gdzieniegdzie tylko na horyzoncie widać białe chmury. Kierowca informuje nas, że jedziemy teraz do skalistej wyspy z kaktusami o nazwie Isla Incahuasi. Tam, zrobi nam obiad. Przejazd nie trwa długo. Wyspa wyrasta skaliście z tej białej równiny i bardzo gęsto pokryta jest dużymi, walcowatymi kaktusami Browningia, dochodzącymi do 3 m wysokości. Zatrzymujemy się obok kilkudziesięciu biwakujących tu już land cruiserów. Nad brzegiem, ustawione są prostokątne stoliki z brył soli. Nasz kierowca, który w tej chwili zamienia się w kucharza, przykrywa jeden z nich kolorową serwetą i ustawia talerze. Stoliki otoczone są dużymi kamieniami, na których siadamy do obiadu składającego się z kawałka wołowiny, pomidora, ogórka, kawałeczków sera i makaronu z ziemniakami. Popijamy to coca-colą. Na deser, jem soczystą pomarańczę. Obiad jedzony na świeżym powietrzu smakuje wybornie. Słońce świeci ostro ale od salaru wieje chłodem. Miejsce, w którym akurat się znajdujemy, jest po prostu piękne. Trudno to wyrazić słowami. To, trzeba zobaczyć! Po obiedzie, chłopacy z mojej grupy prześcigają się w robieniu sobie zdjęć z pozycji „żaby”. Na zdjęciach widać ich wtedy, jakby fruwali po niebie. Oddalają się dość mocno od brzegu wyspy i kierowca, po uprzątnięciu stolika, podjeżdża po nich samochodem, bo nasz czas przeznaczony na przerwę obiadową minął. Znowu otacza nas bezkresna biel, w której słychąć tylko warkot silnika samochodu. Po 15 minutach jazdy zatrzymujemy się w miejscu nie skalanym przez koła samochodów, ani nie zadeptanym przez ludzi, gdzie na tafli salaru widać bardzo wyraźnie ukształtowane wieloboki. Gdy powierzchnię salaru zmoczy deszcz, a potem ostre promienie słońca sprawiają, że wilgoć wyparowuje, jego powierzchnia obkurcza się i pęka, tworząc efektowne wielokąty. Trzaskają aparaty fotograficzne, gdyż miejsce jest naprawdę interesujące i niezwykłe. Panuje prawie idealna cisza. Oddycham głęboko, bo powietrze jest tu takie czyste i zdrowe - nasycone solą. Z Salarem de Uyuni łączy się pewna ciekawostka. Amerykański astronauta Buzz Aldrin –członek załogi Apollo 11, który 20 lipca 1969r jako drugi człowiek w historii dotknął powierzchni Księżyca oświadczył, że obserwując z kosmosu naszą planetę, dostrzegł dziwne błyski pojawiające się właśnie nad Salarem de Uyuni. Nie potrafił wyjaśnić natury tego światła ale wierząc w UFO, które towarzyszyło jego pojazdowi kosmicznemu w drodze na Księżyc, skłonny jest powiązać te fakty. W czasie mojego pobytu na Salar de Uyuni, żadnych kosmitów niestety nie spotkałem.
Jedziemy dalej, by pół godziny później, opuściwszy już salar, zatrzymać się przed długim, oszklonym budynkiem hotelu. Dochodzi godzina 17:30. Całą grupą zajmujemy pokój nr 23. Jest łazienka z ciepłą wodą i natryskiem, więc wszyscy po kolei korzystamy z tego dobrodziejstwa. Po kąpieli czeka na nas kolacja. Siedzimy wszyscy przy jednym, dużym stole. Sami mężczyźni i jedna kobieta. Przy stole sąsiednim, sytuacja jest odwrotna – 5 dziewczyn i 1 chłopak. Po kolacji łączymy stoły i wzajemnie się poznajemy. Ori przynosi swoją gitarę na której potrafi pięknie grać i atmosfera robi się bardzo wesoła. W śpiewie pomaga mu bardzo energiczna, wysoka, jasnowłosa Irlandka. Jakaś paryżanka ze szwedzkimi korzeniami w rodowodzie o pięknych blond włosach, częstuje mnie lampką boliwijskiego wina. Potem próbujemy razem śpiewać po francusku słynny przebój „ C’est si bon”. Namawiam naszego gitarzystę, żeby zaśpiewał jakieś songi żydowskie, ale stanowczo odmawia. O 22-iej opuszczam towarzystwo i idę spać. Nie chce mi się rozkładać śpiwora, więc przykrywam się na noc ciężkimi kocami.

7 wrzesień, piątek
Budzę się o godzinie 6:15 i od razu biegnę z aparatem fotograficznym utrwalić wschód słońca nad salarem. Godzinę później jemy śniadanie, pakujemy plecaki na toyotę i ruszamy. Jedziemy drogami kamienistymi po pustynnym terenie. Kierowca co chwilę wymienia nazwy mijanych w oddali wulkanów. Este activo! – woła, pokazując ręką jeden z nich. Rzeczywiście, nad szczytem wulkanu widać wyraźnie unoszący się biały obłoczek dymu. Zbocza wulkanów pokrywają pasemka wiecznego śniegu. Znajdujemy się na wysokości 4 521 metrów. Widać to dokładnie na mierniku wysokości, który nosi przy sobie Bernhard. Nagle, łapiemy panę w tylnym prawym kole. Wysiadamy z samochodu i znosimy kierowcy duże kamienie, z których układa przed uszkodzonym kołem niewielkie wzniesienie. Powoli wtacza na to wzniesienie koło z pękniętą dętką, włącza hamulce, wszystkie koła zabezpiecza kamieniami i pod osią kół umieszcza lewarek. Po usunięciu kamiennej piramidy, można przystapić do demontażu koła. Najbardziej aktywnym pomocnikiem dla kierowcy przy wymianie koła jest Rafael. Po półgodzinnym, pracowitym postoju, możemy jechać dalej. Zbliżamy sie do zbiorowego postoju samochodów przy Laguna Canape. Widać całe stada brodzących w wodzie flamingów. Kierowca przygotowuje nam obiad składający się z tuńczyków, sera, ryżu z ziemniakami i ogórka. Z braku stołu, każdy z nas je na stojąco, trzymając talerz w ręku. Posilają się również turyści z innych samochodów. Resztki jedzenia nie zawsze trafiają do worków, więc lis pustynny, zwabiony zapachami, odważnie dotarł w pobliże stojących samochodów. Na leżące na ziemi kawałki mięsa apetyt mają również krążące w powietrzu duże mewy. Nie boją się lisa i dzielnie rywalizują z nim o zdobycie smakowitych kąsków. Posileni obiadem, ruszamy w dalszą drogę. Samochód podskakuje na skalnych wertepach, wzbijając tumany kurzu. W pewnym momencie kierowca zatrzymuje samochód i prosi nas o podejście 200 – metrowego odcinka drogi w górę, o własnych siłach. Gdy ponownie wsiadamy do samochodu, Rafael pyta mnie, czy zgodzę się na zamianę miejsc. Mówię mu o’key i siadam obok Bernharda. Ucieszony Rafael wdaje się teraz w dłuższą pogawędkę z kierowcą, mówiącym wyłacznie po hiszpańsku. Na krótko zatrzymujemy się przy dużych, ciekawie wyglądających formacjach skalnych. W zastygłej wiele wieków temu szarozielonej i brązowej lawie, podmuchy piasku wyrzeźbiły niezwykłe, surrealistyczne kształty. Nasi chłopcy wspinają się teraz na nie i pozują do fotografii. Słońce świeci ostro ale wieje silny i zimny wiatr. Około godziny 17 dojeżdżamy do noclegowni znajdującej się nad Laguna Colorada. Jest to juz teren tutejszego Parku Narodowego i trzeba wykupić bilet wstępu za 30 bol. Kwaterujemy w bardzo prymitywnych i ciasnych warunkach, na cementowych łóżkach. Biorę aparat fotograficzny i biegnę nad jezioro. Laguna Colorada ma jaskrawoczerwone zabarwienie, otoczona jest kręgami białego boraksu z kępami zielonych mchów i brodzą w niej setki flamingów. Dojście do jeziora jest dość długie, po stwardniałym, boraksowym błocie. W kilku miejscach trzeba przeskakiwać przez płynące z jeziora strumyki i wtedy lekko stwardniałe błoto zapada się, brudząc obuwie. Ze słonymi wodami Laguna Colorada,ściśle związane są flamingi Phoenicoparrus jamesi, o czarno-żółtych dziobach. Te rzadkie ptaki, żerują w mętnej wodzie jeziora o niskiej temperaturze i żywią się glonami, którym Laguna Colorada zawdzięcza swój kolor oraz nazwę. Glony bogate są bowiem w beta-kareton, który sprawia, że upierzenie tych flamingów ma kolor czerwony. Robię kilka zdjęć i szybko zawracam do naszej noclegowni bo wiejący silnie wiatr jest bardzo zimny i dokuczliwy. W pokoju jest spokojniej ale temperatura wynosi tylko 8 stop.C. Siedzimy ciepło ubrani na łóżkach i słuchamy koncertu na dwa instrumenty. Ori gra na gitarze a gość z sąsiedniego pokoju dmie w olbrzymią australijską tubę o nazwie didjidoo. O 18:30 jemy ciepłą kolację na którą składa się zupa ze słodkiej kapusty oraz makaron z serem, oblany sosem pomidorowym. W jadalni, siedzimy przy stole w wełnianych czapkach, bo wszystkim jest zimno. Brakuje mi jeszcze wełnianych rękawiczek, więc ręce muszę zacierać z zimna. Na noc zakładam na siebie dodatkowy sweter i zakupione w Uyuni spodnie polarowe oraz skarpetki. Z wełniakiem na głowie zanurzam się w śpiworze, który dodatkowo przykrywam jeszcze kocem. Za oknem słyszę wyjący wiatr. Pocieszam się myślą, że już jutro, nocował będę w ciepłym i cywilizowanym San Pedro de Atacama.

8 wrzesień, sobota
W nocy 3 razy wstaję i odwiedzam prymitywną i zimną ubikację. O godzinie 6 kierowca robi wszystkim pobudkę. Nie golę się i prawie nie myję. Pakuję tylko wszystkie swoje rzeczy do plecaka i torby podróżnej. Pół godziny później siedzimy już wszyscy w naszym land cruiserze, zmierzając do krainy gejzerów. Droga podobnie jak wczoraj, jest kamienista a samochód wzbija na niej tumany kurzu. Po godzinie jazdy zatrzymujemy się i oczom naszym ukazuje się teren spowity białymi oparami. W błotnistych zagłębieniach bulgocze szara masa a w powietrzu unosi się zapach siarkowodoru. Powiewy wiatru przemieszczają gęste, białe chmury w różnych kierunkach. W pewnym momencie, staram się przedostać przez taki strumień mgły ale nieoczekiwanie wiatr zmienia kierunek i śmierdząca fala podąża za mną. Wstrzymuję oddech i tracę na moment orientację. Obym tylko w tej mgle nie wdepnął przypadkowo w bulgoczący otwór! Przez chwilę czuję się zagrożony ale nagły powiew wiatru oczyszcza powietrze i wszystko staje się widoczne. Słońce wychyla się znad wierzchołków pobliskich gór. W jego promieniach, otulone chmurą oparów postacie turystów, to obraz malowniczy i wart sfotografowania. Nieco dalej, strumień gorącej wody przepływa przez specjalnie wybudowany, okrągły basen w którym kąpią się turyści. Woda w basenie ma temperaturę w granicach 38 – 40 stop.C. Stojący obok basenu nieduży budynek, pełni prawdopodobnie rolę przebieralni ale niestety jest zamknięty. Kto chce się wymoczyć w basenie, zostawia swoje ciuchy na ziemi. Mam szaloną ochotę na tę kąpiel tylko nie mam komu powierzyć opieki nad moją saszetką noszoną na szyi, w której przechowuję paszport, bilety lotnicze, kartę bankową i pieniądze. Utrata tej saszetki, to dla mnie prawdziwa katastrofa więc pilnuję jej jak oka w głowie. Z kąpieli w ciepłym basenie skorzystali wszyscy mężczyźni z naszego land cruisera, z wyjątkiem mnie. Szkoda. Nasz kierunek jazdy to Laguna Blanca, gdzie znajduje się posterunek boliwijskich służb migracyjnych. Po drodze, zatrzymujemy się jeszcze na krótko przy Laguna Verde. Zbiornik zawdzięcza swą nazwę koktajlowi minerałów rozpuszczonych w jego wodach. Zatrute wody zielonego jeziora pozbawiły roślinności całe jego otoczenie i bardzo wyraźnie odcinają się od nagiego krajobrazu z wulkanem Licancabur. Posterunek graniczny, to dość prymitywnie wybudowany barak, nad dachem którego dumnie łopocze na wietrze flaga Boliwii. Docieramy tu o godzinie 9:30. Zabieramy bagaż z samochodu i żegnamy się z sympatycznymi Niemcami i naszym kierowcą. Oni wracają do Uyuni. Barbara, Rafael, Ori i ja jedziemy mikrobusem do San Pedro de Atacama. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na srebrnoszare wody Laguna Blanca, ostatnie zdjęcia i „Żegnaj Boliwio!”



 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
sylwuch
sylwuch - 2008-09-19 15:02
co to za zwierz? jakaś lama?
 
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010