Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    Kopalnia srebra
Zwiń mapę
2007
03
wrz

Kopalnia srebra

 
Boliwia
Boliwia, Potosi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14933 km
 
Dokładnie o 22-iej, autobus zatrzymuje się w Potosi. Jeszcze 300 lat temu, było to największe miasto Ameryki Południowej. Niebywałe prosperity w tamtym okresie, zawdzięcza ono zlokalizowanej tu kopalni srebra. Dziś, za 10$ można zwiedzać potężną górę, na której znajdują sie tereny tej kopalni i przygladać się pracy górników. Proszę taksówkarza, żeby zawiózł mnie do jakiegoś taniego hotelu a on zatrzymuje się przed hotelem, gdzie 1 nocleg kosztuje 200 bol. Wychodzę i kilkadziesiąt metrów dalej pukam do hostelu „Santa Maria”. Otwiera siostra zakonna i rozkłada ręce. Niestety, wszystkie miejsca są tu zajęte. Radzi mi odwiedzić hostal „Colonial”. Rozglądam się za taksówką i trwa to czas jakiś. Gdy wreszcie się w niej sadowię, okazuje się, że taksówkarz nie potrafi zlokalizować tego hostalu. Jeździmy w kółko pustymi już ulicami zatrzymując się co chwile, dla uzyskania jakiejś informacji. Ukazuje się wreszcie neon „Colonial” a taksówkarz kasuje ode mnie 10 bol. za przejazd. W hostalu „Colonial”, cena za nocleg jest jeszcze wyższa niż w 3 gwiazdkowym hotelu i wynosi 230 bol./ za noc. Portier patrzy na moją bezradną twarz i malujące sie na niej zakłopotanie i radzi mi odszukać hostal „Carlos V”. Informuje nawet szczegółowo, jak tam dojść. Korzystam jednak z pomocy kolejnej taksówki i po chwili uradowany, odbieram klucze w tym hostalu do samodzielnego pokoju za 30 bol. W cenie noclegu nie ma śniadania i korzysta się ze wspólnej łazienki. W cenie tej nie ma też papieru toaletowego, który należy kupić u portiera. Gdy zasypiam, na zegarze jest godzina 23:20.

4 wrzesień, wtorek
Wstaję dość późno, bo o godzinie 8:40. W jadłodajni na I piętrze budynku przy sąsiedniej ulicy, zamawiam śniadanie kontynentalne. Czekam na jedzenie dość długo, choć lokal jest pusty. Posilony ciepłymi tostami z dżemem i kawą, zaglądam nastepnie do miejscowego biura turystycznego. Opłata za 3-dniowy przejazd samochodem terenowym do San Pedro de Atacama kosztuje 880 bol. Cena wydaje mi się mocno wygórowana. Postanawiam więc dojechać autobusem do oddalonej o 150 km. miejscowości Uyuni. Stamtąd bilet do Chile powinien być tańszy. Dzień jest słoneczny i wprost zachęca do spaceru. Rezygnuję z obejrzenia kopalni srebra, gdyż bilet wstępu trzeba tu wykupić z jednodniowym wyprzedzeniem. Dość szeroką ulicą schodzę w dół do placu, który pełni jednocześnie rolę stacji autobusowej. Za wykupiony na jutro bilet autobusowy do Uyuni na godzinę 10, płacę 30 bol. Przejazd trwa 6 godzin, więc chyba zdążę jeszcze tego samego dnia załatwić sobie dalszą podróż Landcruisem do Chile. Szukam bankomatu i oczywiście znowu mam kłopoty z jego obsługą. Włożona karta, prawie od razu zostaje wyrzucona. Na szczęście stojąca za mną Boliwijka pomaga mi i po chwili automat obdarowuje mnie nowiuteńkimi, czerwonymi banknotami o nominale 100 boliviano w ilości 10 sztuk.
Dzisiejszy dzień jest dla mnie szczególny, gdyż mija 42 rocznica mojego ślubu. Wstępuję do kawiarni na kawę z ciastkiem i pogrążam się we wspomnieniach. Jak wiele zmieniło sie w moim życiu od tamtego wydarzenia. Wtedy otaczało mnie kilkanaście bliskich mi osób a dziś żadna z nich już nie żyje. Pozostałem sam. Najbliższe mi dziś osoby, to moje dwie córki. W ciagu 42 lat, nastąpiła w mojej rodzinie całkowita wymiana pokoleń. I jeszcze ta świadomość samotności geograficznej, gdyż od Polski dzielą mnie w tej chwili tysiące kilometrów.
Przechodzę obok niewielkiego kościółka San Pedro. Drzwi są zamknięte ale kilkunastoletni chłopiec, syn kościelnego, przynosi z domu klucze i wprowadza mnie do środka. Wszystko tu okropnie stare i pamietające jeszcze czasy Francisco Pizarra. To tu gromadzili się górnicy z kopalni srebra. Z ich domów, tutaj było bliżej na mszę, niż do katedry lub kościoła św. Franciszka. Za fatygę, daję chłopcu 2 bol. Zatrzymuję się przy przenośnej kuchni i jem dwudaniowy obiad za 9 bol. W kościele św. Franciszka, wieczorna msza zaczyna się o godzinie 18:30. Kościół jest typowym przedstawicielem budownictwa z czasów konkwisty. Surowe wnętrze i biały ołtarz główny. Bardzo równa posadzka z kamieni o wymiarach cegły. Msza odprawiana jest w intencji zmarłego. Jego rodzina ustawia przed prezbiterium jego dużą fotografię w złotej ramce, przed nią 2 zapalone świece i kwiaty. Po kościele odwiedzam jeszcze internet za 1 bol. i spać kładę się o godzinie 20-stej.

5 wrzesień, środa
Wstałem już o godzinie 6:10. W całym niewielkim hoteliku panuje jeszcze kompletna cisza. Z okupacją łazienki nie ma problemu, gdyż prawie wszystkie pokoje na parterze nie są zajęte i mają otwarte drzwi. Łazienka jest więc praktycznie tylko do mojej dyspozycji. Pakuję plecak i o godzinie 7 jestem gotowy do wyjścia. Recepcja jest pusta, więc naciskam dzwonek. Za chwilę schodzi po schodach młody właściciel. Wręczam mu za ostatnią noc banknot 50 bol. i czekam na 20 bol. reszty. Nie ma przy sobie tylu boliviano, więc wraca po schodach do swojego lokum na piętrze. Po chwili schodzi i oświadcza, że nie może mi wydać reszty, bo ma same 100-ki. Wzruszam obojętnie ramionami i czekam. Bierze klucze od drzwi wejściowych i wychodzimy na ulicę. Zatrzymuje chyba z 5 taksówek, ale nikt nie chce mu banknotu rozmienić. Zaczynam podejrzewać, żę chce mnie wziąć na „przetrzymanie”. Może znudzony jego staraniami, machnę ręką na reszte pieniędzy i sobie pójdę. Nic z tego. W pobliżu zatrzymuje się ładny samochód i wysiada z niego starannie ubrany mężczyzna. Popycham w jego kierunku mojego hotelarza i rzeczywiście, upatrzony przeze mnie dżentelmen wyciąga gruby portfel i rozmienia te marne 50 boliviano. Ruszam teraz żwawo do małego kościólka „Jeruzalem”, leżącego na trasie do placu z autobusami, gdzie o 8:30 ma się zacząć msza. Niestety, wszystko pozamykane. Siadam na ławce pobliskiego skweru, gdzie ładnie przygrzewa słońce i odmawiam różaniec. Obok mnie spieszą ludzie do pracy i młodzież do szkół. Gdy drzwi od dziedzinca kościółka otwiera jakiś mężczyzna, podchodzę do niego i dowiaduję się, że mszy dzisiaj nie będzie. Do odjazdu autobusu pozostały mi jeszcze prawie 2 godziny. Idę wolnym krokiem w dół szerokiej ulicy i zbliżam się do miejsca, skąd ma odjechac mój autobus. W biurze agentki, gdzie zakupiłem bilet jest pusto. Zdejmuję swój plecak i siadam na fotelu. Obnośna sprzedawczyni przynosi agentce kawę, więc i ja proszę o szklankę gorącej herbaty i 2 bułki z mortadelą. W czasie jedzenia dochodzę do wniosku, że powinienem zaopatrzyć sie jeszcze na drogę. Wychodzę przed biuro i wołam sprzedawczynię, żeby oddac jej szklankę i zapłacić 3 bol. za śniadanie. Potem podchodzę do stoiska i kupuję 0,5 litra oranżady, herbatniki i 8 cukierków, sprzedawanych na sztuki. Z miejsca w którym stoję, srebrna góra prezentuje się w całej okazałości. Robię więc kilka zdjęć i wchodzę z powrotem do biura, przed którym zebrało sie już trochę ludzi. Małej dziewczynce towarzyszy bardzo już stara kobieta w meloniku. Obie fotografuję w dużym zbliżeniu, umieszczając w kadrze same twarze. Szukam potem ubikacji, w której warunki higieniczne oceniam na bardziej niż prymitywne i muszę jeszcze za nią zapłacić 1,50 bol. Wracam przed biuro, gdzie w międzyczasie pojawił się z wózkiem uliczny sprzedawca soku z pomarańczy. Wózek posiada urządzenie do obierania skórki i wyciskacz. Cały proces uzyskiwania soku, odbywa się na oczach klienta. Zamawiam 1 szklankę, która kosztuje 2 bol. W tym czasie, stojący obok mnie wysoki Niemiec, po skończonym piciu oddaje szklankę i prosi sprzedawcę o zwrot 3 bol. z wręczonego mu wcześniej banknotu 5 bol. Sprzedawca jednak „nie przypomina sobie tego” i stanowczo odmawia wydania reszty. Niemiec przez chwilę stoi zdziwiony, spogląda na mnie, po czym uśmiecha sie tylko, macha ręką i odchodzi. Ja, z podobną „lekcją” wyłudzania zapoznałem się już w Boliwii dwukrotnie. Minęła godzina 10-ta, ale autobusu nie widać. Nadjeżdża o 10:30. Jest mniejszy od normalnych autobusów i kierowca umieszcza cały bagaż podróżnych na jego dachu. Podaję mu swój plecak i zastanawiam się, czy nie spadnie w czasie jazdy. Obserwuję poczynania kierowcy i widzę, że pakunki kładzie on na dużą płachtę z brezentu, której wystarcza do przykrycia wszystkiego a następnie bierze się za sznurowanie. Choć bilety posiadają numery miejsc siedzących, to w autobusie brak numeracji więc siadam bardziej z przodu ale nie przy oknie. Droga którą jedziemy nie jest pokryta asfaltem i okropnie się kurzy. W samo południe stajemy przed samotnie stojącym na pustkowiu budynkiem w którym mieści się bar. Kierowca ogłasza 15-minutową przerwę i wszyscy wysiadają. Z zachowania kierowcy wnioskuję, że właścicielka baru jest jego bliską krewną. Jem ciepłą zupę za 3 bol. jak większość podróżnych a potem wychodzę przed bar. Widzę, że kierowca leży pod tylnymi kołami samochodu i coś naprawia. Domyślam się, że umacnia obluzowany resor. Postój przeciąga się do 45 minut. Słońce grzeje mocno, bo na niebie nie ma żadnej chmurki. Kierowca woła wszystkich do autobusu i jedziemy dalej. Droga biegnie przez teren trochę górzysty. Autobus jedzie bardzo szybko. Wokół widać tylko piasek i gdzieniegdzie spalone od słońca kępy traw. Około godziny 14:30 nagle coś huknęło pod samochodem i autobus staje. To pewnie ten sam resor, który kierowca już dziś naprawiał. Prawie wszyscy wysiadają. Szukam i ja ustronnego miejsca, które na tym pustkowiu dość trudno znaleźć. Fotografuję jeszcze kaktusy i po półgodzinnym postoju ruszamy. Teraz jednak kierowca jedzie wolno i bardzo ostrożnie pokonuje nieliczne serpentyny. Jedziemy wzdłuż koryta wyschniętej rzeki. Mijamy stada pasących się lam. Znikają wzniesienia i otacza nas teraz równina. I nagle na tej równinie ukazują się liczne zabudowania. Dochodzi już godzina 18, gdy autobus staje w Uyuni. W czasie oczekiwania, na zdejmowane z dachu autobusu bagaże, nieduży chłopak zagaduje mnie po angielsku, czy nie jest mi potrzebny na dziś nocleg. Może mnie zaprowadzić do hotelu, gdzie za 25 bol. otrzymam samodzielny pokój. Zgadzam sie na tę propozycję i za chwilę wchodzimy do oddalonego zaledwie o kilka kroków hospedaje „El Salvador”. Chłopak bierze z zawieszonej na ścianie tablicy klucz z nr.45 i wchodzimy na piętro. Pokój jest niewielki z dużym łóżkiem. Łazienka w korytarzu jest wspólna dla 3 pokoi. Zostawiam swój bagaż, zamykam pokój i schodzimy do recepcji. Wpisuję swoje dane osobowe do książki hotelowej i płacę za 1 nocleg 25 bol. Teraz proszę chłopaka, żeby zaprowadził mnie do biura turystycznego. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia z widoczną na ścianie mapą Boliwii. Ku mojemu zaskoczeniu, chłopak okazuje się szefem tej agencji turystycznej. Siada za biurkiem, otwiera swoim kluczem szufladę i wyciąga z niej bloczek z rachunkami. Przedstawia mi fachowo program 3-dniowej podróży samochodem terenowym do San Pedro de Atacama za 80$ lub 640 bol. Tutejsza cena tej wycieczki jest niższa od proponowanej w Potosi o 240 bol. Wyciągam forse, płacę od razu i chowam w bezpieczne miejsce otrzymane pokwitowanie ze stemplem właściciela. Jestem zadowolony, bo najważniesze dla mnie sprawy w Uyuni – nocleg i przejazd do Chile, udało mi się załatwić bardzo szybko. Jutrzejszy wyjazd, przewidziany jest na godzinę 10. Żegnam się z bardzo młodym szefem agencji i idę poszukać kościoła. Niewielki budynek, określany przez miejscową ludność jako „katedra” jest zamknięty. Nie wiadomo kiedy odbywają się w nim msze,. Robi się już ciemno. Wchodzę do baru i zamawiam za 6 bol. kurczaka na rożnie z ryżem i frytkami oraz sałatę i pomidory. Potem odwiedzam jeszcze salkę z internetem, gdzie wysyłam rodzinie e-maila i życzenia imieninowe mojej starszej córce. Obchodzi je wprawdzie dopiero za 3 dni, ale wtedy będę przemierzał odludne obszary Boliwii, bez dostępu do internetu. W drodze do hotelu kupuję jeszcze 1,5 litra soku ananasowego i czekoladę. Łóżko w hotelu jest bardzo twarde, ale zasypiam prawie natychmiast.

6 wrzesień, czwartek
Wstaję o godzinie 8:30 i stwierdzam, że w pokoju jest bardzo zimno. Golę się szybko i schodzę na dół do pomieszczenia restauracyjnego. Zamawiam śniadanie kontynentalne za 8 bol. a po wyjściu z hotelu, dokarmiam sie jeszcze w ulicznym barze. Za ciepły kotlet z surówką, jedzony na stojąco płacę 1,5 bol. Żałuję teraz, że skusiłem się wcześniej na kiepskie śniadanie w hotelu. Na ulicy można się przecież najeść do syta „za grosze”. Na ulicy spotykam swego agenta, który prosi, żebym poszedł do miejscowego Biura Imigracyjnego i załatwił formalności związane z opuszczeniem terytorium Boliwii. W Biurze Imigracyjnym za 15 bol. urzędnik w mundurze policjanta wbija mi do paszportu stempel z datą 8 września. Udaję się teraz na miejscowy bazar, zlokalizowny wzdłuż głównej ulicy. Ciagnie sie chyba na przestrzeni 500 metrów. Szukam plastikowej sprzączki do plecaka, która w transporcie została uszkodzona. Niestety, nie znajduję jej na żadnym stoisku. Kupuję jednak przezornie spodnie z polaru za 20 bol. W dalszej podróży, okażą się bardzo przydatne, gdyż znajduję się na wysokości ponad 4 300 m. i noce są tu bardzo zimne. Wracając do hotelu, wstępuję do biura mojego agenta. Pyta mnie, czy jestem wyposażony w okulary przeciwsłoneczne, potrzebne na podróż przez salar. Nie mam takich okularów. Wracam więc szybko na bazar i po drodze odwiedzam sklep optyczny z okularami. Cena ich jest tu bardzo wysoka i wynosi 80 bol. Idę dalej i w sklepie turystycznym przy bazarze, kupuję ładne okulary przeciwsłoneczne za 30 bol. W hotelu pakuję pospiesznie plecak, schodzę na dół i prawie biegnę do biura agenta bo zbliża się już godzina 10.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010