Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    Gdzie czasem brakuje tchu
Zwiń mapę
2007
01
wrz

Gdzie czasem brakuje tchu

 
Boliwia
Boliwia, La Paz
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14498 km
 
Jest już południe i słońce stoi w zenicie. Asfaltowa dotąd szosa zamienia się w drogę szutrową na której każdy pojazd wzbija tumany kurzu. Mikrobus jedzie teraz wolniej po wyboistej drodze, na której z każdą chwilą przybywa samochodów. Robi się tłok. Przecieram ze zdumienia oczy na widok mężczyzny, przeprowadzającego w tym zgiełku spokojnie przez drogę 3 duże świnie. Parterowa dotąd zabudowa zamienia się w piętrową aż wreszcie oczom moim ukazuje się La Paz w całej okazałości. Patrzę na nie z góry. Położone jest amfiteatralnie na zboczu. Podziwiam urodę tego największego w Boliwii ośrodka miejskiego, liczącego ponad 2 mln. mieszkańców i położonego najwyżej na świecie, bo nieco poniżej 4 000 metrów. Mikrobus zaczyna teraz zjeżdżać w dół, wąskimi uliczkami i zatrzymuje się na niewielkim placyku. Gdy mozolę się przez chwilę z zapięciem mojego plecaka, podchodzi do mnie miejscowy policjant i pyta skąd jestem. Następnie ruchem ręki pokazuje, żebym szedł za nim. Prowadzi mnie do pomieszczenia w którym siedzi jakaś dziewczyna znająca język angielski. Tłumaczę więc jej, że szukam noclegu w jakimś tanim hostalu a w La Paz jestem pierwszy raz. Pisze mi na kartce papieru adres: hostal „Austria” przy ulicy Yanacocha. Wychodzimy znowu na ulicę i teraz policjant wyciąga dumnie swój telefon komórkowy i wzywa dla mnie taksówkę. Informuje mnie jeszcze, że za przejazd powinienem zapłacić nie więcej niż 8 boliviano. Dziękuję mu wylewnie za okazaną pomoc i za chwilę jakiś starszy taksówkarz wiezie mnie już pod podany adres. Choć cena za przejazd była wcześniej uzgodniona, z wręczonego mu banknotu 10 boliviano, nie otrzymuję reszty. Hostal mieści się w centrum La Paz, przy dość ruchliwej, wąskiej ulicy. Wchodzę do ciemnego korytarza i po kamiennych schodach wspinam się na I piętro. Wybieram właściwe drzwi i naciskam dzwonek. Drzwi otwiera jakaś seniorita w średnim wieku i zaprasza mnie do recepcji. Pojedyńczy pokój jednoosobowy bez łazienki i bez śniadania, kosztuje 35 bol. Płacąc za 3 dni pobytu 105 bol., próbuję jeszcze zaokrąglić tę sumę do 100 bol. ale bezskutecznie. W odpowiedzi seniorita proponuje mi trochę tylko tańszy nocleg – 27 bol./noc, ale we wspólnym dormitorium. Kręcę głową i odbieram klucz do swojej jedynki. W saloniku obok recepcji znajduje sie komputer z dojściem do internetu. Siadam szybko, bo jest pusty i wysyłam rodzinie informacje o sobie. Potem myję ręce, biorę aparat fotograficzny i ruszam na ulicę przyjrzeć się miastu. Przed wyjściem, seniorita podchodzi do mnie i chowa pod wierzchnią bluzę zawieszony na szyi aparat bez futerału oraz wręcza mi mapę centrum La Paz. Kilka minut później jestem już na Plaza Pedro de Murillo. Pełno tu wypoczywających na ławkach ludzi i całe stada gołębi. Od ulicznej sprzedawczyni kupuję w szklance galaretke z bitą śmietaną za 1,5 bol. i jedząc, gapię się na przechodniów. W jednej z bocznych uliczek zaglądam do małego, zaniedbanego baru, gdzie za 6 boliviano jem obiad z 3 dań. Przechodząc obok ładnie prezentującej się, zacisznej kawiarni, wchodzę do środka i zamawiam shayka. W powietrzu unosi się zapach parzonej kawy i dźwięki spokojnej muzyki z fortepianu. Spędzam tu miło prawie pół godziny. Za smacznego shayka płacę 12,50 bol. Schodzę ulicą w dół na bazar mieszczący się przy katedrze św. Franciszka. Pełno tu straganów i mrowie ludzi. Kupuję zegarek na rękę za 30 bol. i mleczko po goleniu „Nivea” za 55 bol. a potem zaglądam do katedry. Jest olbrzymia i ukształtowana z surowych, kamiennych bloków. Barokowe ołtarze pysznią się złotem. Wszystkie figury świętych ubrane są w kolorowe brokaty i umieszczone w jasno oświetlonych gablotach. Zbliża się godzina 18 i na dworze od razu robi się szaro. Kupuję jeszcze 5 widokówek przedstawiających La Paz i wracam do hotelu. Biorę ciepły prysznic i kładę się spać.

1 wrzesień, sobota
Budzę się przed godziną 6 ale w hotelu jest jeszcze ciemno i cicho. Wracam z ubikacji i znowu się kładę. Śpię do 8:30. Ogolony i umyty, schodzę na parter. W pobliskim barze zamawiam kawę i 2 bułki. Niestety, bułki są stare i niesmaczne. Jak można coś takiego wpychać ludziom na śniadanie i to za 6 bol.! Na pobliskim deptaku zaczepia mnie młody pucybut. Rzeczywiście, moje buty nie są czyste, więc się zatrzymuję i stawiam stopę na jego przenośnej skrzynce. Za wykonaną usługę chce ode mnie 5 bol. Sięgam do swojej portmonetki i wyciagam banknot o nominale 50 bol. bo nie mam drobniejszych. Chłopak podnosi się, bierze go w ręce i mówi, że pójdzie go rozmienić. Oddala się jednak dość daleko i znika mi z oczu. Cały jego przenośny warsztat leży jednak koło moich stóp a ja dopiero teraz zaczynam się zastanawiać jaką może mieć wartość i czy jest szansa, że chłopak powróci. Przyszedł po dłuższej chwili i wręczył mi 5 banknotów po 10 bol. Jeden z nich od razu zostawiam w jego ręce a on, bierze pod pachę swoją skrzynkę i odchodzi. Wołam za nim, że ma mi oddać 5 bol. ale on rozkłada bezradnie rękę a potem kiwa mi nią na pożegnanie i znika. Jeszcze jedna dla mnie nauka, żeby zawsze mieć przy takich transakcjach odliczone pieniądze, bo mogę być stratny. Trochę przygnębiony tym incydentem idę dalej i pytam o najbliższy urząd pocztowy. Odnajduję go przy głównej arterii miasta – Mariscal Santa Cruz. Kupuję tu 5 znaczków pocztowych na Europę za 54 bol. Po odejściu od okienka, w czasie nalepiania znaczków na widokówki stwierdzam, że każdy z nich ma wartość 9 bol. a więc powinny kosztować razem 45 bol. Pani przy okienku pomyliła się na moją niekorzyść, popełniając „czeski błąd”. Jestem znowu zły na siebie, za brak czujności. Dzisiejsza sobota jest dla mnie dość pechowa. Znowu przemierzam bardzo ruchliwą Mariscal Santa Cruz i wchodzę do taniego internetu. Nadal nikt do mnie nie pisze; wszyscy czekaja tylko na wiadomości ode mnie. Wchodzę następnie do katedry św. Franciszka. Jest godzina 11:20 i msza już się tu rozpoczęła a miała sie zacząć o 12. Tymczasem o 12 katedra jest zamykana i wszyscy wypraszani są przez porządkowych na ulicę. Tuż za katedrą biegnie w górę ulica Santa Cruz, przy której w hotelu czynna jest pralnia, i tam oddaję swoją brudną bieliznę. Staram się dobrze zapamiętać to miejsce, żeby jutro trafić tu bez problemu. W jadłodajni ulicznej na stojąco zjadam zupę i duży plaster ananasa. Rozglądam się od rana za jakimś biurem podróży ale dostrzegłem tylko 2 i niestety dziś zamknięte. Nie wiem jak samemu zorganizować wyjazd do ruin w Tiahuanaco i do Księżycowej Doliny. Przechodząc obok hali sportowej, zaglądam do środka. Trwa tam akurat mecz siatkówki kobiet. Trafiłem na jakieś rozgrywki ligowe miejscowych drużyn, Ponieważ odczuwam lekkie zmęczenie, postanawiam trochę odpocząć i siadam na trybunie. Trudno zachwycać się grą, bo stoi na bardzo słabym poziomie. Uroda Boliwijek też pozostawia wiele do życzenia; ich nogi są albo zbyt grube, albo zbyt chude. No i przede wszystkim niski wzrost, dyskwalifikuje je całkowicie w tej dyscyplinie sportu. Siedziałem tam jednak prawie godzinę, bo w końcu oglądałem mecz na najwyższym światowym poziomie....... geograficznym. Jest już pora obiadowa. Wchodzę do porządnie wyglądającej restauracji i zamawiam: zupę cebulową z dużymi grzankami i talerz sałatki, składający się z sałaty, cebuli, pomidorów, sera w kostki i grzanek. Zupa jest wspaniała! Na koniec zamawiam jeszcze piwo i płacę za wszystko 38 bol. + 2 bol. napiwku. W internetowym serwisie informacyjnym dowiaduję się, że nasza najlepsza tenisistka – Agnieszka Radwańska (30 na liście rankingowej), pokonała Rosjankę Szarapową (2) i awansowała do III rundy U.S.Open. Bardzo się z tego cieszę. Popołudnie jest dość ciepłe. Od ulicznego sprzedawcy, kupuję za 1,50 bol. szklankę soku z pomarańczy, który wyciskany jest z owoców na miejscu. Tuż przed godziną 18, dochodzę do placu Pedro de Murillo i przyglądam się jak oddział gwardzistów z Pałacu Prezydenckiego, dokonuje uroczystego zdjęcia flagi narodowej z masztu. Gwardziści ubrani w czerwone żakiety i kremowe spodnie oraz plecaki, prezentują się bardzo malowniczo. Szkoda, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego. Obok Pałacu Prezydenckiego w którym mieszka Evo Morales – pierwszy rdzenny prezydent o śniadej cerze, znajduje się gmach katedry metropolitalnej. Drzwi katedry stoją otworem, więc wchodzę do środka. Jest ogromna i piękna, ze wspaniałymi witrażami. Akurat udzielany jest ślub. Na nowożeńców, czeka przed katedrą bardzo długa, biała limuzyna.
Po powrocie do hotelu, dowiaduję się od seniority, jakim autobusem muszę jechać, żeby dostać się nazajutrz do Valle de La Luna – słynnej Doliny Księżycowej.

2 wrzesień, niedziela
Dzień zapowiada się słonecznie, choć poranek jest chłodny. Wychodzę z hotelu przed godziną 8. Najbliżej położony, stary kościół San Domingo jest zamknięty. Na metalowych drzwiach przed wejściem na teren kościoła, cały czas wiszą ciężkie łańcuchy. Idę do katedry metropolitalnej, ale tu msza się już zaczęła i właśnie trwa kazanie. W czasie udzielania komunii, ksiądz macza hostię w winie. Po mszy, mała grupa wiernych podchodzi do prezbiterium, gdzie ksiądz każdemu skrapia rękę wodą święconą. Już w Peru zauważyłem, że miejscowa ludność, robiąc prawą ręką znak krzyża, całuje następnie kciuk tej ręki. Jeszcze raz z zachwytem spoglądam na wnętrze tego kościoła. Wszystko dobrane jest tu z dużym smakiem. Jest po prostu przepiękne!
Od rana nic jeszcze nie jadłem, więc wchodzę do jakiejś restauracji i zamawiam śniadanie kontynentalne. Patrzę na podany mi talerz i widzę, że masła i dżemu nie wystarczyłoby nawet krasnalowi. Wołam więc kelnera i mówię, że masła jest tu zbyt mało. Po dłuższej chwili przynosi mi porcje dodatkową. Oprócz masła i dżemu są jeszcze 4 ciepłe tosty, kawa i duża szklanka soku z papaji z dwoma rurkami do picia. Płacę za to 12 bol. i wcale nie jestem najedzony. Na targowisku zaś, można dostać wszystko i o wiele taniej. Za kubek ciepłej polewki z bułką, płacę 1,50 bol. Wracam teraz do hotelu po aparat fotograficzny i udaję się następnie w pobliże katedry św. Franciszka, żeby „upolować” przejeżdżający tędy żółty autobus do Valle de La Luna. Nie czekam długo i po chwili już siedzę w tym autobusie. Upewniam się u kierowcy, czy na pewno jedzie do Doliny Księżycowej i płacę za przejazd 2 bol. Autobus cały czas jedzie w dół. Mijamy dzielnice zamożniejszych mieszkańców La Paz. Piękne palmy i starannie utrzymane trawniki. Na ich tle widoczna jasna zabudowa obszernych rezydencji. Po 45 minutach jazdy, autobus staje na końcowej stacji, gdzie poza parterową restauracją nie ma żadnych zabudowań. Znajdują się tu tereny rekreacyjne dla mieszkańców La Paz. Można spacerować, biegać i jeździć na rowerze lub wrotkach. Pytam o drogę do Valle de La Luna. Z uzyskanych informacji wynika, że muszę cofnąć się w kierunku z którego przyjechałem o około 1 km. Idę drogą przy której trudno znaleźć miejsce zacienione, a na bezchmurnym niebie słońce mocno przygrzewa. Dochodzę do miejsca otoczonego drucianym płotem. Duża grupa turystów z Japonii skończyła właśnie zwiedzanie i wsiada do oczekującego ich autokaru. Wykupuję bilet wejściowy za 15 bol. i kierowany strzałkami, wchodzę na trasę, która poprowadzi mnie po całej dolinie. Teren jest niezwykły, gdyż wapienne skały pod działaniem słońca i deszczu nabrały przedziwnych kształtów. Niektóre z nich, bardziej rzucające się w oczy, mają tu swoje nazwy: „Lady’s hat”, „Mother Moon” itp. Zwiedzających niewielu. Wytyczoną trasę pokonuję w niecałą godzinę. Sympatyczny, młody Argentyńczyk robi mi tu kilka zdjęć w tym jedno wraz z jego dwiema przyjaciółkami. Opuszczam zwiedzane tereny i odczuwam pragnienie, bo przemierzając na trasie Doliny Księżycowej liczne wzniesienia, wyparowałem z siebie trochę potu. Kupuję loda u ulicznej sprzedawczyni i ruszam drogą, którą powinny jechać żółte autobusy. I rzeczywiście, chwilę później zatrzymuję machaniem ręki wracający do La Paz pusty autobus. Tym razem płacę za przejazd do centrum tylko 1,80 bol. Na skrzyżowaniu z główną aleją autobus zatrzymuje się na dłuższą chwilę, żeby umożliwić przemarsz dużej orkiestrze ubranej w żółto-czarne mundury i wysokie czapki z opadającymi, białymi piuropuszami. Wysiadam z autobusu i fotografuję ten barwny pochód, który zmierza w okolice katedry św. Franciszka. Jestem głodny, więc w jednym z barów pałaszuję kurczaka z frytkami i coca-colę za 9 bol. Teraz udaję się na ulicę Santa Cruz, odebrać swoje pranie. Płacę za tę usługę 3 bol. Z mapą w ręce, szukam najkrótszego dojścia do stacji kolejowej, żeby tam wykupić bilet na dalszą podróż do miejscowości Potosi. Niestety, gmach dworca zamknięty jest na przysłowiowe „4 spusty”. Publiczny transport kolejowy został tu zlikwidowany. Idę więc nieco dalej i zatrzymuję się na Dworcu Autobusowym. U jednego z agentów kupuję na jutro, na godzinę 13, bilet do Potosi za 50 bol. Nie znalazłem wcześniejszych ofert wyjazdu. W Potosi będę dość późno, bo o godzinie 22 i wiem, że mogę mieć kłopoty ze znalezieniem noclegu. Wracam piechotą do hotelu. Po drodze kupuję jeszcze dla siebie wełnianą czapkę za 15 bol. Na placu przed katedrą św. Franciszka na specjalnie ustawionym rusztowaniu gra orkiestra. Licznie zebrani widzowie oklaskują muzyków i występy grupy tancerzy w strojach ludowych. Stoję czas dłuższy, zasłuchany w piękne, andyjskie melodie. Zapada już zmrok, gdy wspinam sie kamiennymi schodami do swego hostalu „Austria” na ostatni nocleg w La Paz. Biorę ciepłą kąpiel pod natryskiem i przed godziną 20 kładę się spać.

3 wrzesień, poniedziałek
Wychodzę z hotelu przed godziną 8 i kieruję swe kroki do Katedry Metropolitalnej na msze. Niestety, kościół jest zamkniety. Robię kilka zdjęć gwardzistom
pełniącym warte przed Pałacem Prezydenta i schodzę ulicą w dół do katedry św. Franciszka. Tutaj akurat msza już się skończyła. Siadam w ławce nawy głównej i odmawiam codzienny różaniec Śniadanie jem na pobliskim targowisku. Za kubek ciepłej owsianki i 2 bułki, płacę 2 bol. Po powrocie do hotelu pakuję swoje rzeczy, reguluję należność za pobyt i żegnam sie z senioritą. Idąc deptakiem, zaglądam do Internetu i czytam z zadowoleniem e-mail otrzymany od córki. Początkowo zamierzałem piechotą dotrzeć na Dworzec Autobusowy ale kiedy zaczepia mnie taksówkarz, od razu zgadzam się na podwiezienie. Wsiadając do taksówki, otwieram tylne drzwi i zdejmuję z ramion plecak. Te manewry skutecznie tarasują sąsiedni pas ruchu, ale takimi problemami nikt się tu nie przejmuje. Nikt ze zniecierpliwienia nie trąbi. Taksówkarz chce za przejazd 8 bol. ale ja wyciągam 6 bol. i mówię mu, że więcej nie zapłacę. Nie protestuje. O godzinie 11 jestem już na Dworcu Autobusowym. Odnajduję właściwego przewoźnika i zostawiam u niego swój plecak. Wychodzę przed budynek dworca i obserwuję pracę kobiety z tutejszej Zieleni Miejskiej, pieczołowicie podlewającej pobliski skwer. Właśnie podeszła do wylegującego się na trawniku mężczyzny z kilkunastoletnim synem i coś mu tłumaczy. Domyślam się, że chodzi o niszczenie trawnika. To nie jest Hyde Park i odpoczywać należy na ławce. W pobliskim barze zamawiam ciepłą zupę z kurczakiem za 7 bol. Chyba wystarczy mi to na podróż do Potosi. O 12:50 wsiadam do wysłużonego już autobusu bez ubikacji i z mocno wytartymi fotelami. Autobus jeszcze dwukrotnie zatrzymuje się na miejskich przystankach, mozolnie wspinając się w górę. Jeszcze ostatnie spojrzenie na skupione w dole zabudowania La Paz i już po chwili otacza nas równina. Siedzę przy oknie po prawej stronie i widzę niebo czyste po kraniec horyzontu z niewielkimi tylko, białymi chmurkami. Z lewej strony autobusu, na niebie kłębią sie ciemne chmury i widać niewielkie wzniesienia w kolorze jasnego brązu, bez żadnej roślinności. Po 3 godzinach jazdy zatrzymujemy sie na ulicy dużego miasta Oruro i wtedy kilku pasażerów wysiada i załatwia swoje fizjologiczne potrzeby tuż przy autobusie. O 18-stej zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji na kolację. Na jej zapleczu, w podwórzu znajduje się ubikacja z dużą beczką wody i plastikowymi pojemnikami do spłukiwania muszli. W bufecie zamawiam talerz zupy z bułką a potem jeszcze kawałek sera twarogowego o dość słonym smaku. Robi się już ciemno, gdy autobus rusza w dalszą drogę. Zmienia się mijany krajobraz z równinnego w bardziej pagórkowaty. Gdy wszystko wokół pogrąża się w ciemnościach, dostrzegam przez szybę na czystym niebie, świecące intensywnym blaskiem, nieznane mi gwiazdozbiory półkuli południowej. Warunki do oglądania nieba są wprost idealne, gdyż w autobusie nie pali się żadne światło. Widokiem tym jestem wprost zafascynowany! Widać wyraźnie jasne pasmo Drogi Mlecznej i umieszczony nad horyzontem Krzyż Południa.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (20)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010