Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    Na Kamczatce    Powrót do Pietropawłowska
Zwiń mapę
2010
15
sie

Powrót do Pietropawłowska

 
Rosja
Rosja, Pietropawłowsk Kamczacki
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8843 km
 
niedziela, 15 sierpień
Budzę się rano i jest mi zimno. To chyba woda w rzece Bystrej, która z szumem przepływa kilka metrów od mojego namiotu, nie pozwala, by było tu cieplej. Jest też mokro od porannej rosy ale słońce zaczyna już przygrzewać. Ubieram się szybko, biorę aparat i idę sfotografować stojące obok w skansenie drewniane budowle. Z budynku administracyjnego wychodzi kobieta o skośnych rysach i pyta co tu robię, bo za możliwość fotografowania, trzeba zapłacić. Odpowiadam zakłopotany, że mieszkam w pobliskim namiocie. Kobieta zawraca bez słowa i znika w swoim biurze. Wracam do namiotu i zaczynam go zwijać. Jest cały mokry i ma oberwane 3 troki. Nie kosztował mnie wiele, więc bez żalu wyrzucam go do kosza na śmieci. Mój plecak będzie teraz lżejszy w drodze do Pietropawłowska. Ponieważ bilet autobusowy na powrót do stolicy regionu można wykupić tylko w miejscu z którego się wyjeżdża, mogliśmy to zrobić wyłącznie w Esso. Tu jednak okazało się, że bilety na poniedziałek są już wszystkie wykupione. Rozwiesiliśmy już w piątek w uczęszczanych miejscach, 3 kartki z apelem, że szukamy na poniedziałek środka transportu do Pietropawłowska. Zadzwonił do Jurka tylko jakiś właściciel mikrobusu, ale zażądał za przewiezienie po 3 000 rubli od osoby, czyli prawie trzy razy drożej niż za kurs państwowym autobusem. Rozważaliśmy więc wariant powrotu autostopem. Przejechanie jednak 530 km w tak dużej grupie, mogło okazać się dość kłopotliwe i ryzykowne, bo nie wiadomo jak długo by trwało. Wczoraj, po powrocie znad jeziora umówiliśmy się z kierowcą mikrobusu po dłuższych targach, że zapłacimy po 2 500 rubli. Ma przyjechać po nas o 10-tej.
Śniadanie, składające się z naleśników ze śmietaną i herbaty, jemy jak zwykle w prywatnym barze. Przyjeżdża mikrobus marki toyota i zaczynamy załadowywać do niego w części tylnej nasze bagaże. Potem zajmujemy miejsca i okazuje się, że jest ich tylko 7. Jurek siada więc na podłodze przy wejściu, opierając sie o nogi młodszej Ewy. Chyba niewiele spał dzisiejszej nocy bo wygląda na zmęczonego i na jego czole pojawiło się dość szerokie obtarcie naskórka. Nie wiadomo skąd się wzięło, bo Jurek uparcie milczy i prawie całą drogę przesypia. Od razu na początku jazdy wyłania się pewien problem. Klimatyzacja wewnątrz mikrobusu jest mało wydajna, gdy jedzie nim 8 pasażerów, a kierowca nie pozwala otwierać okien na zakurzonej drodze. Robimy więc to ukradkiem, ku niezadowoleniu właściciela toyoty.
W Milkowie zatrzymujemy się przy stacji benzynowej i w pobliskim barze jemy obiad. Jest bardzo ciepło i słonecznie.
W Pietropawłowsku, prawie pod sam blok mieszkalny Pani Jewgienii, mikrobus podwozi nas o godzinie 20. Znów wspinamy się z plecakami na czwarte piętro, ponurą klatką schodową, nie wiem dlaczego, wymalowaną na kolor ciemnoniebieski. Od razu ustawia się kolejka chętnych do skorzystania z ciepłej kąpieli w łazience. Jeszcze tylko zakupy w pobliskim sklepie i zasiadamy wszyscy do wspólnej, ostatniej kolacji, gdyż jutro, Czarek z rodziną i Henryk odlatują przed 17 do Moskwy. Jest kawior, są plastry wspaniałego, wędzonego łososia i jest szampan! Kolacja przeciąga się do północy.
poniedziałek, 16 sierpień
Wstajemy dość późno i kończymy nasze śniadanie przed 9-wiąta. Przyjeżdża Surin, żeby zabrać nas na zakupy souvenirów. Nagle, Jurek otrzymuje wiadomość przez komórkę z lotniska helikopterów, że jest możliwość, aby Ewa i Piotr polecieli dziś nad dolinę z gejzerami. Muszą jednak najdalej za godzinę, zjawić się przed helikopterem. Chęć udziału w tej eskapadzie, wyrażali od początku przybycia tutaj. Henryk również chciał tam polecieć, ale za kilka godzin będzie przecież oczekiwał go samolot do Moskwy. Wycieczka ta jest skalkulowana bardzo drogo. Za 6 godzin przelotu helikopterem, trzeba zapłacić 23 000 rubli (2 300 zł), czyli prawie tyle samo co za lot samolotem z Moskwy do Pietropawłowska i z powrotem. Surin podwozi nas szybko pod najbliższy bankomat, gdzie Ewa z Piotrem będą mogli podjąć potrzebne pieniądze. W tym czasie Jurek wzywa przez komórkę taksówkę dla nich. Gdy wychodzą z banku z pieniędzmi, które pobrali bez kłopotu, taksówkarz już na nich czeka, instruowany przez Jurka dokąd ma jechać. Ewa pospiesznie prosi nas jeszcze o gotówkę, która może im się przydać w drodze. Za chwilę mkną już na miejsce startu helikoptera.
Pozostałą naszą szóstkę, Surin podwozi teraz do domku pewnego myśliwego. Dom stoi na wysokiej skarpie i wspinamy się do niego wąską dróżką. Wita nas sam myśliwy, niewysoki, zdrowo wyglądający, krzepki mężczyzna po 60-tce. a potem zjawia się również jego żona. W niewielkim mieszkaniu wisi pełno skór i trofeów łowieckich. Z podłogi, na której leży rozłożona skóra niedźwiedzia, patrzy na nas jego wypchana głowa. Nieco dalej, leżą olbrzymie kręgi wieloryba. Ogladamy to wszystko z zainteresowaniem, ale ja wiem, że i tak niczego nie kupię. Mój zapas rubli stopniał do minimum, za które muszę przeżyć tu jeszcze kilka dni, a wszystko jest na Kamczatce bardzo drogie. Czarek decyduje się w końcu na zakup skóry rosomaka o długiej, ładnej sierści i płaci za nią 5 000 rubli.
Przenosimy się teraz do sąsiedniego domku, zamieszkałego przez rzeźbiarza w drewnie. Przez chwilę nie możemy do niego wejść, bo biegające tam swobodnie psy, okropnie ujadają. Uderza nas prymitywność pomieszczeń przez które przechodzimy i panujący w pracowni bałagan. Tym niemniej, pomocnik rzeźbiarza uruchamia dumnie stojący tu komputer i demonstruje w nim produkowane przez nich wyroby. Są rzeczywiście piękne! Henryk kupuje niewielką figurkę, przedstawiającą miejscową dziewczynę za 1 000 rubli. Rzeźbiarz zapewnia nas, że w sklepie, to cacko kosztuje aż 2 000 rubli. Niestety, był to stary chwyt reklamowy. W sklepie, jak się później okazało, też sprzedawano te same maskotki po 1 000 rubli.
Surin wiezie nas potem do centrum miasta, gdzie przy ulicy „50 liet Oktiabria”, w okazałym markecie, jest olbrzymia sala z rybami. Jest ich tu bez liku – świeże, wędzone i w puszkach. Henryk z Czarkiem, obficie zaopatrują się tu w kawior i puszki z rybią wątróbką.
Po powrocie do domu trwa gorączkowe pakowanie a potem jeszcze ostatni przed lotem posiłek. O 14-tej żegnam się z nimi, dziękując za miłe towarzystwo w kamczackiej przygodzie i Jurek wiezie ich mikrobusem Surina na lotnisko w Elizowie. Ja, ruszam zaś na przystanek autobusowy, żeby dojechać nim z powrotem do centrum miasta i odnaleźć tam klub internetowy. Moja rodzina nie ma o mnie od dwu tygodni żadnej wiadomości, więc trzeba ich uspokoić, że żyję i mam się dobrze. W sali wypełnionej stolikami z komputerami, zajętych jest zaledwie kilka stanowisk. Mężczyzna odpowiedzialny za tę salę, nie umie mi jednak powiedzieć, ile kosztuje godzina korzystania z internetu. A jest to wskaźnik, stosowany na całym świecie. Jest jakiś sztywny. Pokazuje mi tabele z szybkościami odbioru, w których zupełnie nie umiem się połapać. Muszę więc zaryzykować i siadam w końcu przed komputerem. Z przywołaniem swojej strony z „pocztą” nie mam problemu. Trwa to krótko. Zaglądam do swojej skrzynki, w której widzę kilkanaście listów, ale ich nie otwieram, tylko szybko układam własny, list do córek i zięcia. List jest krótki i natychmiast go wysyłam. Wygaszam swój ekran i pytam obsługującego ile muszę zapłacić. Obliczanie tej kwoty trwa czas jakiś w jego komputerze i wreszcie wysuwa się karteczka, na której wypisany jest rezultat tych wyliczeń. Mam zapłacić 27 rubli. Za takie pieniądze, w peruwiańskim Cuzco, mogłem korzystać z internetu przez 2 godziny. Usługi internetowe, są tu bardzo drogie.
Do domu wracam piechotą i stwierdzam, że nie jest to tak daleko. Na zegarze dochodzi godzina 17. Pół godziny później, zjawia się w mieszkaniu Ewa z Piotrem. Są pełni wrażeń i bardzo zadowoleni z tej helikopterowej eskapady. Mieli wspaniałą pogodę, bo cały czas świeciło słońce. Cała grupa, którą zabrał helikopter liczyła 23 osoby. Przywieźli mnóstwo atrakcyjnych zdjęć, z widokami dymiących wulkanów, nad którymi przelatywali w bliskiej odległości. Oglądamy je potem w laptopie Jurka. Szkoda tylko, że załoga helikoptera nie zadbała o to, żeby okna, przez które wszyscy uczestnicy lotu robili zdjęcia, były czyste. Ucierpiała jakość fotografii.
Zwieńczeniem tak obfitego w wydarzenia dnia, była okazała kolacja z szampanem, który stawiał Piotrek.
wtorek, 17 sierpień
Ostatnie 5 dni pobytu tutaj, Ewa, Piotr i Jurek, chcą spędzić na pieszym zwiedzaniu Koriackiego Parku Krajobrazowego. Po śniadaniu, rozwijają na stole dużą mapę tego regionu i ustalają starannie przebieg marszruty oraz planowane miejsca na biwak. Trasa wędrówki będzie prowadziła wokół Koriackiego wulkanu i wyniesie ponad 100 km. W wyprawie będzie im towarzyszyl 21-letni lejtnant po trzecim roku Akademii Morskiej w Petersburgu. Ewa z Piotrem poznali go wczoraj w helikopterze i jakoś się zgadali o tym wspólnym podróżowaniu, podając mu swój pietropawłowski adres. Ma przyjść o 17-stej i wtedy wyruszą. Dla mnie natomiast Jurek załatwił u rudowłosej Ludmiły wyjazd turystyczny z grupą Rosjan do gorących źródeł. Wyjazd ma nastapić w piątek a powrót w niedzielne popołudnie. Koszt tej imprezy wyniesie 3 500 rubli. Pomysłem Jurka jestem zaskoczony, gdyż mam w kieszeni zaledwie 3 000 rubli. Jurek pożycza mi więc 2 000 rubli z nieokreślonym terminem zwrotu i bardzo namawia na ten wyjazd. Rudowłosa Ludmiła przyjedzie po mnie w piątek rano o 10-tej.
O 12-stej, cała trójka udaje się do miasta po niezbędne zakupy. Jurek przy okazji w automacie stojącym w sklepie, wykupuje za 100 rubli abonament na internet u Pani Jewgienii. Wracają po dwu godzinach i wtedy wszyscy bierzemy się za generalne sprzątanie mieszkania. Jurek zmywa podłogi, Pietrek odkurza meblościankę, Ewa czyści łazienkę a ja robię porządek w kuchni. Mieszkanie wygląda lepiej, niż je zastaliśmy. Potem idziemy razem na obiad. Ponieważ dochodzi już godzina 16 a dzień zrobił się jakiś pochmurny z możliwością deszczu, nastepuje zmiana planów. Dzwonią do młodego lejtnanta żeby dziś nie przychodził, tylko jutro rano o 6-tej. Lejtnant jest w kłopocie, bo opuścił już swoją kwaterę i nie ma gdzie zanocować. Proponują mu więc nocleg w naszym mieszkaniu.
Ewa chce koniecznie posmakować rosyjskich „pielemieni” ale trudno trafić na nie w pobliskich barach. Idziemy dość długo, aż wreszcie jemy je w jakiejś uzbeckiej cafee. Są bardzo treściwe. Wracamy do domu piechotą i około 18-tej, witamy w naszych progach przyszłego admirała floty rosyjskiej. Jest średniego wzrostu i bardzo szczupły. Korzystając z przerwy wakacyjnej, na swojej wojskowej uczelni w Petersburgu, postanowił indywidualnie zwiedzić Kamczatkę. Przyleciał tu kilka dni temu, mając w kieszeni przeznaczone na ten cel 50 000 rubli. Nie wiem czy miał już w swojej Akademii zajęcia z ekonomii ale wczoraj, pozbył się prawie połowy z tej sumy, wydając ją na lot helikopterem. Kamczatkę pragnie zaś zwiedzać do 31 sierpnia, czyli jeszcze przez 2 tygodnie.
W czasie kolacji, wypytujemy go o różne sprawy związane z jego studiami. Okazuje się, że jako oficer floty, do końca życia nie będzie mógł opuszczać terenu Rosji i tym samym zwiedzać obcych krajów. Jego specjalnością na statku będzie namierzanie wrogich rakiet lub obiektów, zagrażających flocie. Opisując przebieg takiej operacji, zamiast posługiwać się słowem „wróg”, mówi wprost – USA. Na temat Rewolucji Październikowej ma też oczywiście tylko jednostronnie ukształtowane spojrzenie, dokładnie takie, jakie wbił mu do głowy uczelniany podręcznik od historii. Wiedział coś o białogwardyjskiej armii admirała Aleksandra Kołczaka ale ku mojemu zaskoczeniu, nic nie słyszał o gen. Antonie Denikinie.
Kończymy naszą ciekawą rozmowę około 22-giej i kładziemy się spać. Jego marynarska podkoszulka w pasy bardzo przypada do gustu Ewie. Młody matros obiecuje więc jej, że ma jeszcze drugą i tamtą jej podaruje.

środa, 18 sierpień
Budzimy się wszyscy o godzinie 6-tej i cała czwórka, szykująca się na wyprawę, rozpoczyna intensywne pakowanie niezbędnych rzeczy do plecaków. Potem jeszcze ciepłe śniadanie i tuż przed 8-mą, czwórka pieszych wedrowców wyrusza na szlak. Życzę im, aby z Bożym błogosławieństwem, przeżyli wiele szczęśliwych chwil i trafili w miejsca ciekawe. Świecące ostro słońce, wszystkich napawa dużym optymizmem.
Po ciepłej kąpieli pod prysznicem, ubieram się i ruszam piechotą do miasta. Na poczcie centralnej, kupuję 4 widokówki z olbrzymimi znaczkami przedstawiającymi port we Władywostoku i od razu je wypełniam. Podział kartki na adres, na wpisanie nadawcy i umieszczenie jeszcze jakichś indeksów, pozostawia bardzo mało miejsca na wpisanie treści do adresata. Lubię wysyłać kartki, bo jest to przecież namacalny dowód na to, że byłem w miejscu z którego piszę. Wysyłam tylko 4, bo muszę liczyć się z kosztami.
Idąc dalej głównym traktem Pietropawłowska, czyli ulicą „50 liet Oktiabria”, zbliżam się do widocznej z daleka, wspaniałej cerkwi z pięcioma złotymi wieżami przypominającymi kształtem gruszki i bieluteńkimi murami. Cerkiew jest jeszcze w trakcie budowy, bo widać to po otaczających ją rusztowaniach a także po trwających wokół pracach ziemnych i drogowych. Budowana jest podobno już 6-sty rok. Widać dźwigi, buldożery wyrównujace teren i urządzenia drogowe do asfaltowania. Dostrzegam wielu pracujących tu ludzi. Przed wejściem głównym, wylewany jest właśnie beton na umieszczone już zbrojenie. Pytam osobę nadzorującą tymi pracami, czy mógłbym zajrzeć do środka cerkwi. Zgadza się i jednocześnie pokazuje, jak mam sie tam dostać. Brama wejściowa jest jeszcze budowlaną prowizorką a wewnątrz, na całej powierzchni ustawione są drewniane rusztowania sięgające stropu. Ściany są białe, a na wszystkich sklepieniach wymalowane są bardzo kolorowe freski ze scenami biblijnymi. Widocznie artyści całkiem niedawno musieli zakończyć swe prace. Szkoda, że nie mogę tego wszystkiego zobaczyć dokładniej, bo robi to na mnie duże wrażenie. Posadzka nie jest jeszcze wyłożona płytami i widać wszędzie wielki bałagan. Przed cerkwią spotykam miejscowego popa, który wyjaśnia mi, że 21 września przybędzie tu metropolita moskiewski i uroczyście poświęci ten obiekt. Patrząc na zakres prac, które trzeba jeszcze wykonać, trudno mi uwierzyć, że robotnicy uporają się z tym w ciągu miesiąca. Na pożegnanie pop pyta mnie z jakiego jestem miasta, pozwala się sfotografować i udziela swego błogosławieństwa. Zapomniałem zapytać popa, pod jakim wezwaniem będzie ta cerkiew. Żaden z 3 mężczyzn przechodzących w pobliżu, nie umiał mi na to pytanie odpowiedzieć. Dostrzegam jednak starszą kobietę, która idzie powoli wpatrzona w cerkiew i cały czas się żegna. Wykonuje ten ruch tak, jak robią go wszyscy wyznawcy prawosławia. Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego w cerkwiach, ludzie wykonują znak krzyża odwrotnie niż w kościele katolickim. Wynika to z różnicy w kolejności wymawianych słów „....i Ducha Świętego”. W łacinie i także w języku polskim, najpierw wymawia się rzeczownik a potem przymiotnik, natomiast w języku rosyjskim mówi się odwrotnie „...i Swetowo Ducha”. A chodzi o to, by wymawiając słowo „Duch”, wskazywać jednocześnie ruchem prawej ręki wykonującej znak krzyża miejsce, gdzie ten „Duch” być powinien, czyli serce każdego człowieka. Bardzo tolerancyjni są pod tym względem Amerykanie, bo choć wymawiają „Holly Spirit”, żegnają się tak jak wszyscy katolicy.
Zbliżam się do tej kobiety i pytam ją także o patrona cerkwi. Patrzy na mnie troche zdziwionym, przyjaznym wzrokiem i mówi : „Trójcy Przenajświętszej”. Ma 80 lat i cieszy się bardzo, że budowa cerkwi nareszcie dobiega końca.
Wracając do domu, zatrzymuję się przy ulicznym barze i zamawiam gorący „blinczik” z serem i miodem, który kosztuje 55 rubli. W sklepie kupuję jeszcze piwo i paczkę andrutów, które mi potem niestety nie smakują.
W pustym teraz mieszkaniu, do którego Jurek zostawił mi klucze, siadam przed komputerem Pani Jewgienii i udanie łączę się z internetem. Już wczoraj to sprawdzaliśmy, gdy Ewa i Pietrek, po odszukaniu swoich kont bankowych, oceniali ich zawartość. Trochę już nadszarpnęli tego internetu Ciekawi mnie bardzo, jak długo działa taki wykupiony na numer właściciela abonament internetowy za 100 rubli. Okaże się później, że bardzo krótko; niecałe dwie godziny. Tymczasem odszukuję swoją stronę ze skrzynką internetową i sprawdzam otrzymaną korespondencję. Nazbierało się tego trochę ale nic interesujacego. Postanawiam więc napisać list do mojej internetowej przyjaciółki z Mosiny. W trakcie pisania listu, w pewnej chwili następuje jakaś blokada i nie mogę już wystukać kolejnej litery. Domyślam się, że pewnie skończył się już abonament, więc próbuję ten niedokończony list jeszcze tylko wysłać. Udało się! W tym momencie słyszę, że ktoś wkłada i przekręca klucz w drzwiach wejściowych. Przyszła córka pani Jewgienii. Chciała sprawdzić, co dzieje się w mieszkaniu jej mamy, która jutro wraca samolotem z Moskwy. Opowiadam jej, gdzie wyruszył Jurek i gdzie ja, udam się w piątek. Chwilę jeszcze rozmawiamy, po czym otwiera drzwi i wychodzi. Gaszę komputer i szykuję się do snu.
czwartek, 19 sierpień
Budzę się rano na tapczanie i nie chce mi się wstawać, choć słońce świeci już wysoko. W mieszkaniu panuje grobowa cisza, do której ostatnio nie jestem przyzwyczajony i jest ciepło. Szykuję sobie śniadanie, które jem bardzo powoli a potem biorę się za czyszczenie mojego obuwia, bardzo zabrudzonego w ostatnie dni. Po godzinie 13 wychodzę na pobliską pocztę, żeby zakupić i wysłać jeszcze dwie widokówki ale muszę tam czekać, bo w urzędzie obowiązuje starannie przestrzegana przerwa obiadowa od 13 do 14. Gdy wchodzę tam wreszcie i wybieram z zamkniętej witryny odpowiadającą mi kartkę z dymiącym wulkanem, obsługującą mnie urzedniczkę wpędzam w zakłopotanie, bo nie może nigdzie odnaleźć klucza od tej witryny, a kartka z takim widokiem jest już ostatnia. Proponuje mi kupno innej ale się nie zgadzam. Trwa więc szukanie klucza także przez inne pracownice. W końcu jest klucz i jest kartka, którą zaraz wypisuję i wrzucam do skrzynki. Idę jeszcze do sklepu po chleb i piwo. Gdy zbliżam się pod blok gdzie mieszkam, widzę stojącą blisko wejścia dużą, ciemną toyotę i rozmawiającą z kimś nerwowo młodą kobietę o rudych włosach. Gdy chcę otworzyć już drzwi, podbiega ona nagle do mnie z okrzykiem: „Riczard ?! Riczard ?!”. Patrzę na nią zdumionym wzrokiem, a ona dodaje: „Ja Ludmiła”. I wtedy wszystko staje się już dla mnie jasne. To zapowiadana przez Jurka właścicielka miejscowego biura turystycznego. Witam ją szarmancko a ona wsadza mnie do swojego samochodu i zaczyna wyjaśniać. Zapowiadany na jutro 3-dniowy wyjazd, w którym miałem uczestniczyć, nie dojdzie do skutku, bo służba meteorologiczna przewiduje w tym rejonie silne opady deszczu. W zamian, zaprasza mnie jutro na wystawę psów rasowych a w sobotę na całodzienny wyjazd wiezdiechodem do Waukażieca. Z piątku rezygnuję a na sobotę się zgadzam. Wyjazd do oddalonego o 200 km wulkanu Waukażiec będzie kosztował 2 500 rubli. Umawiamy się więc, że przyjedzie po mnie w sobotę o 9:30.
Wspinam się potem powoli na 4 piętro i rozmyślam z zadowoleniem, że zaproponowana przez Ludmiłę zmiana planu na weekend jest dla mnie korzystna. Obie noce spędzę wygodnie w domu i zaoszczędzę na wydatkach 1 000 rubli. Na obiad funduję dziś sobie w pobliskim barze barszcz z chlebem i dużą, słodką bułkę. Jest już wieczór, choć słońce jeszcze nie schowało się za horyzontem i ładnie oświetla teraz wulkany. Otwieram komputer i stwierdzam, że internet jeszcze działa! Szybko piszę więc do Mosiny drugi ale krótki list. Oglądam jeszcze wiadomości z kraju i wtedy ukazuje się okno informujące mnie, że wyczerpała się opłata za internet. Wyliczyłem więc sobie szybko, że za 100 rubli ogląda się na Kamczatce internet przez niecałe 2 godziny. To bardzo drogo! Korzystanie z internetu tylko przez 4 godziny dziennie przez miesiąc, pociąga za sobą koszt, rzędu 600 zł.
piątek, 20 sierpień
Pogoda nadal piękna. Wychodzę dziś na długi spacer z aparatem fotograficznym. Idę pieszo przez cały Pietropawłowsk i dochodzę w końcu nad sam brzeg Zatoki Awaczyńskiej. Przemarsz trwa 2,5 godziny. Po drodze zatrzymuję się na niewielkim boisku sportowym o wymiarach kortu tenisowego, na którym trwa akurat mecz w piłkę nożną. Drużyny liczą sobie po 5 zawodników, biegających po plastikowej nawierzchni boiska i bramkarza. Licznie zgromadzeni na trybunie kibice, głośno reagują na wydarzenia w trakcie meczu. Woda w zatoce spokojna i pełno spacerujących tu mam ze swymi pociechami. Na metalowej tablicy odczytuję inskrypcję o historycznym wydarzeniu sprzed 270 lat, gdy Vitus Bering nadał przyszłemu miastu nazwę Pietropawłowsk. Nie opodal stoi również metalowy pomnik, przedstawiający apostołów Piotra i Pawła pod krzyżem. Nieco dalej, z wysokiego cokołu spogląda na mnie Włodzimierz Lenin. Ktoś napisał kiedyś, że spogląda łakomym wzrokiem na Alaskę. Nieprawda. Patrzy dokładnie na południe, na ogromną Zatokę Awaczyńską. Nad tę zatokę przyjeżdżają również nowożeńcy w uroczystych strojach. Siedząc na ławeczce tuż przy brzegu, obserwuję właśnie, jakie tortury musi przejść taka para. Osoby fotografujące, ustawiają nowożeńców na dwu kamieniach wystających z wodu i namawiają ich na bardzo ryzykowne pozy. A to trzymając się za rekę, drugą reką wychylają z dużego kielicha weselny toast...., a to ściskają się czule, zapatrzeni w obiektyw aparatu. Każde takie wystudiowane ujęcie jest fotografowane i filmowane. Chwila nieuwagi a wszystko to zakończyć się przecież może nie planowaną kąpielą.
Do centrum miasta wracam autobusem nr 20. W kazdym autobusie miejskim zaznaczone jest starannie WEJSCIE i WYJSCIE. Jedzie sie bez biletu i dopiero przy wyjsciu, kierowca pobiera od nas oplate, w wysokosci 14 lub 15 rubli. W niektorych autobusach okna ozdobione sa firankami! Wysiadam z niego w miejscu, gdzie rozpoczyna się uliczne targowisko. Różowią sie wiadra z malinami. Pełno różnych jagód, borówek i truskawek. Widać też duże plastikowe pojemniki, z dorodnymi grzybami. Ceny za ten towar są bardzo wygórowane. Za wiaderko zdrowych koźlaków, trzeba zapłacić 1 000 rubli. W pobliskim barze na kółkach, zamawiam gorący blinczik, a potem udaję się do rybnego marketu. Kupuję tu 2 puszki z ikrą za 400 rubli i 2 puszki z rybią wątróbką. Będzie to mój prezent dla najbliższych, gdy ich spotkam po powrocie. Na tyle mnie w tej chwili jeszcze stać.
W domu otwieram komputer i sprawdzam niedyskretnie zasoby Pani Jewgienii. Jest już emerytką, ale nadal dorabia w szkole ucząc angielskiego. Jeden z folderów poświęcony jest wspomnieniom rodzinnym jej uczniów o pradziadkach, którzy walczyli w II wojnie światowej, na różnych jej frontach. Wojna ta nazywana jest przez Rosjan „Wojną Ojczyźnianą”. W tych wspomnieniech, dokładnie określone jest pełne nazwisko bohatera, stopień pokrewieństwa z piszącym, wymienione są wszystkie zdobyte przez niego ordery i odznaczenia a także krótki opis jego wojennych przeżyć. Folder zawiera aż 52 takie pozycje. Temat udziału Rosjan w wojnie z faszyzmem, choć minęło przecież od tych wydarzeń ponad 65 lat, jest tutaj przez nich bardzo troskliwie pielęgnowany. To prawdziwy powód do dumy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010