Spałem do godz 8:40. Po śniadaniu, jedna z sióstr - Francuzka, mówiąca dość dobrze po polsku, zwiozła mnie do miasta. Lourdes jest miastem jak z bajki: zagubione w Pirenejach, pamięta czasy XI-wiecznych rycerzy, których zamek do dziś góruje nad miastem. W tym mieście jak z bajki o wąskich, krętych i kolorowych uliczkach, najwięcej można zobaczyć ludzkiego cierpienia. Ludzie na wózkach i noszach. Ludzie, którzy nie słyszą, nie widzą i nie mówią. W tym mieście cierpienie jest czymś zupełnie naturalnym. W dolnym kościele Bazyliki, o godz 11:15 uczestniczyłem we mszy. Potem kupiłem kilka widokówek i zaraz je wysłałem. Na obiad o 13-stej wróciłem do Domu Misyjnego a potem znowu zjechałem tym samym mikrobusem i oglądałem kolejno: górny kościół, Grotę Objawień, dom św. Bernadety Soubirous. Napiłem się też wody ze źródła o cudownych właściwościach. Z nadzieją na wyleczenie i ciała i duszy do Lourdes przyjeżdża codziennie 30 tysięcy pielgrzymów. Ludzie podchodzą do źródła i nalewają po kilka baniaków: dla siebie, dla dzieci, dla rodziny. Druga, równie długa kolejka jest do basenów, w których chorzy mogą wykąpać się w „świętej wodzie”. W Centrum Medycznym niemal codziennie zgłaszane są przypadki cudownych uzdrowień ale Kościół uznał oficjalnie tylko 67 cudów. Ostatni w 1999r. Jean-Pierre Bely chorował na stwardnienie rozsiane. Nie chodził, lekarze nie dawali mu żadnych szans. Przyjechał do Lourdes. Po obmyciu wodą choroba ustąpiła.