Na dworcu kolejowym w Lourdes sprawdziłem połączenie z Saint Jean Pied de Port - miejscowości z której miałem rozpocząć moją pielgrzymka. W linii prostej, obie miejscowości rozdziela 70 km. Chciałem pierwotnie wykorzystać autostop, ale się zawahałem. Czy w moim wieku wypada zatrzymywać obce samochody? Wybrałem więc kolej. Pierwszy pociąg odchodził o godz.6:42 i byłem pewien, że na niego zdążę. Niestety zaspałem! Gdy się obudziłem była już 6:30. Wczorajszy dzień - 14 lipiec, obchodzony był we Francji jako święto narodowe i wieczorem długo nie mogłem zasnąć od huku wystrzałów, petard i sztucznych ogni, które w górskim Lourdes, słychać było szczególnie donośnie. Następny pociąg odchodził o 8:04 ale jechał 3,5 godziny przez Bayonne i musiałem za niego zapłacić ponad 25 euro. Szybko się spakowałem, zjadłem jeszcze śniadanie i dżwigając swój plecak ruszyłem drogą w dół do miasta. Szedłem prawie pół godziny.
Jeszcze w pociągu dostrzegłem kilka osób z podobnym jak u mnie plecakiem. Wszyscy wysiadali w maleńkiej miejscowości Saint Jean Pied de Port. W polskim tłumaczeniu znaczy to tyle co „Św. Jan u Podnóża Wrót”. W miejscowym Biurze Pielgrzymkowym wystawiono mi tzw. Credencial del Peregrino - imienny karnet na całą trasę pielgrzymki, w którym miałem obowiązek zbierać stemple z wszystkich miejsc mojego pobytu. To był jednocześnie bilet wstępu do schronisk.
Dzień był słoneczny i wprost zachęcał do wędrówki. Dochodziła już jednak godz. 14 i w Biurze Pielgrzymkowym trochę się dziwili, że jeszcze dziś wyruszam na pierwszy etap. Czas przejścia przez przełęcz w Pirenejach określano na 8 godzin. W tym czasie miałem przejść około 23 km. Na trasie znajdowały się tylko 2 miejsca gdzie można było napić się wody. Ruszając w drogę nie wziąłem ze sobą żadnej butelki z wodą i skończyło się to tym, że musiałem po 4 godzinach zatrzymać jadący akurat samochód z Francuzami i prosić ich o wodę. Pierwsze 6 godzin to było ciągłe wspinanie się w górę bo z wysokości 180m.n.p.m. musiałem przekroczyć wysokość 1430m. Po godzinie marszu zauważyłem, że wierzchnia część moich dłoni jest opuchnięta. Paski plecaka tak mocno uciskały mi ramiona, że pogorszył się w nich swobodny przepływ krwi. Dwa razy krótko odpoczywałem. Mój fizyczny wysiłek rekompensowały mi piękne górskie widoki. W pewnej chwili nad moją głową krążyło przez dłuższą chwilę stado sępów. Przypomniał mi się wtedy słynny film Alfreda Hitchcocka „Ptaki”; z sępami jednak nie wszedłem w żaden konflikt i po pewnym czasie po prostu odleciały. Gdy po 6 godzinach mozolnej wspinaczki droga wreszcie zaczęła opadać w dół, zauważyłem, że drogowskazy jak i różne informacje, pisane dotąd po francusku, zostały zastąpione językiem hiszpańskim. Niepostrzeżenie znalazłem się więc na terytorium Hiszpanii. Droga w lesie była bardzo kamienista i miała wyjątkowo ostry spadek. Schronisko w Roncesvalles było już jednak widoczne w dolinie i po godzinie dość karkołomnego schodzenia, wreszcie się w nim znalazłem. Schronisko mieści się w starym i słynnym klasztorze. W tej to dolinie walczyli 1200 lat temu rycerze Karola Wielkiego i śmierć poniósł jego najlepszy wojownik, opiewany w „Pieśni o Rolandzie”. Pół godziny wcześniej, przechodząc obok obozowiska, które w tym nieciekawym terenie rozbiła sobie jakaś para turystów, odebrałem telefon - dzwoniła moja siostra z Krotoszyna.