Lot beoinga 737, którym odbywam podróż z Denpasar do Singapuru, obsługiwany jest przez australijskiego przewoźnika Quantas i trwa 130 minut. Na lotnisku w Singapurze, mój samolot bardzo długo kołuje. Wysiadam z niego o 20:20. Odprawa paszportowa i celna trwa krótko. Na odbiór swojego plecaka nie czekam długo i wkrótce wychodzę przed budynek dworca lotniczego, wybierając wpierw z bankomatu 500 $S. Dochodzi już godzina 21. Widzę rząd stojących tu srebrzystych samochodów i pytam stojącego obok kierowcę ile wyniesie kurs za dojazd do centrum miasta. Odpowiada, że 60 $ i widząc zaskoczenie na mojej twarzy, odwraca się do mnie tyłem. Zaczepiam więc przechodzącego starszego mężczyznę w liberii o nikłej posturze i pytam jak dostać się tanio do centrum miasta. Wyjaśnia mi, że muszę z powrotem wejść do holu dworca i następnie wyjść z niego innymi drzwiami. Teraz widzę, że stoją tu taksówki różnych marek z „kogutami” na dachu. Pytam najbliższego taksówkarza, czy zawiezie mnie do hostalu na Dunlop Street za 20 $. Odpowiada mi że „nie”, bo on przewozi pasażerów w/g wskazań na taksometrze. Waham się przez chwilę ale ostatecznie wsiadam do tej taksówki. Kierowca chcąc mnie uspokoić wyjaśnia jeszcze, że ruszając z lotniska, na taksometrze od razu pojawi się 5 $S a potem za każdy przejechany kilometr wyskoczy 1,20 $S. Jedziemy jasno oświetloną aleją, jakby w tunelu utworzonym przez drzewa. Potem drzewa znikają i ruch uliczny nasila się. Gdy na taksometrze jest już prawie 18 $S taksówkarz staje i pokazuje mi przez okno jasno oświetlony budynek hostalu. Płacę za przejazd i ze swoimi bagażami wysiadam z samochodu. Ulica jest dość wąska i pełna przechodniów. Drzwi do hostalu są otwarte a recepcja zatłoczona rozgadanym tłumem młodych ludzi. Mam wrażenie, że odbywa się tu dyskoteka. Przeciskam się do recepcjonistki i pytam głośno o tani nocleg. Niestety, rozkłada ręce i wyjaśnia mi, że na dziś brakuje już wolnych miejsc. Radzi mi położyć na stole obok moje bagaże i sprawdzić następne dwa pobliskie hostale. Wieczór jest duszny. Moja koszula lepi mi się już do ciała więc skwapliwie pozbywam się bagaży. Niestety, w dwu następnych hostalach także nie ma już wolnych miejsc. W ulicy poprzecznie dochodzącej do Dunlop Street widzę neon hotelu. Cena za 1 noc wynosi tu jednak 170 $S. Kilkadziesiąt metrów dalej wchodzę do następnego hotelu. Tutaj dowiaduję się, że jest jedno miejsce w jedynce za 65 $S. Uświadamiam sobie, że o tak późnej porze nie mam już wyboru i zapewniam chińskiego właściciela, że za chwilę wrócę tu ze swymi bagażami. Dopiero teraz konstatuję w myślach, że pozostawienie na dłuższy czas bez kontroli moich dwu toreb i plecaka w zatłoczonej recepcji jakiegoś hostala, było dużą lekkomyślnością. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. Gdy zjawiam się ze swymi bagażami w chińskim hotelu, jego właściciel zameldowuje właśnie jakiegoś młodego Czecha. W pierwszej chwili pomyślałem, że Czech mnie wyprzedził i znowu przyjdzie mi szukać noclegu. Chińczyk wspominał wszak, że ma tylko 1 miejsce. Gdy Czech odchodzi już z kluczem, Chinczyk zaczyna spokojnie wpisywać moje dane do książki hotelowej. Zrozumiałem wtedy, że jego mowa o „ostatnim miejscu” była tylko tanim chwytem handlowym. Oprócz klucza z numerem 308, otrzymuję jeszcze pilota do urzadzeń klimatyzacyjnych oraz pilota TV. Z tego ostatniego pilota rezygnuję i zaczynam wspinać się z moimi bagażami aż na II piętro bo w hotelu brakuje windy. Pokój jest niewielki a łazienka jeszcze mniejsza. Gdy biorę natrysk, woda leje się na muszlę klozetową. Z umyciem rak jest problem, bo umywalka pod kranem ma wymiary 25 x 20 cm a kran uruchamia sie tylko przyciskiem. Wtedy woda wylewa sie pod ciśnieniem z miski. Temperatura w maleńkim pokoju wynosi 30 stop.C. Gdy pilotem uruchomi się klimatyzację, już po paru minutach jest zaledwie 21 stopni i trzeba ją wyłączyć bo robi się zimno. Po wyłączeniu klimatyzacji, temperatura szybko wraca z powrotem do 30 stop.C. Urzadzenie klimatyzacyjne dostosowane jest do pomieszczenia o dużej kubaturze i nie nadaje się do tak małej klitki. Spać idę o 23
14 październik, niedziela
Budzę sie po godzinie 4. Patrzę na stopę i wydaje mi się, że jest lekko zakrwawiona. Patrzę na prześcieradło na którym spałem i widzę na nim 3 plamy od krwi, na wysokości moich stóp. Prześcieradło którym byłem przykryty jest czyste. Domyślam się, że w nocy dobrały się do moich stóp jakieś insekty. Z pluskwami nie miałem dotąd do czynienia ale właśnie one wysysają ludzka krew, wiec prawdopodobnie to ich sprawka. Gdy kładę się powtórnie do łóżka, już nie mogę zasnąć. Stale wydaje mi się, że coś po mnie chodzi. Na Fidżi zaglądały wprawdzie do mojego pokoju karaluchy –olbrzymy ale wtedy jednak spać mogłem. O godzinie 5:30 podrywa mnie donośny głos muezina z pobliskiego minaretu, wzywający muzułmanów do modlitwy. Wstaję, golę się i kąpię z trudem pod natryskiem, a potem wychodzę na singapurską ulicę. Jest godzina 7. W recepcji jakiś inny już Chińczyk informuje mnie jak dojść do kościoła katolickiego. Znajduje się on bardzo blisko hotelu. Msza rozpoczyna się w nim o godzinie 8. Ludzi jest dużo ale są to sami Tamilowie, łącznie z księdzem. Jestem tu jedynym białym wśród około 200 osób. Nad głowami intensywnie kręcą się duże wentylatory. Kobiety ubrane w barwne sari, mają nad nosem wymalowaną kolorową kropkę. W mojej podróży zaliczam tym razem mszę w języku tamilskim. Dużo w niej wspólnych śpiewów. W czasie podniesienia śpiewa tylko ksiądz i to bardzo długo. Po wyjściu z kościoła, natychmiast idę sprawdzić wczorajsze hostale. Nie ma w nich jeszcze wolnych miejsc ale we „Fragrance” każą mi przyjść po godzinie 15. Przed dwunastą wyprowadzam się z zapluskwionego hotelu z wątpliwymi wygodami, za który w dodatku musiałem zapłacić wczoraj tak horrendalnie wysoką opłatę. Nie mogę sobie tego darować. Z moimi torbami i plecakiem udaję się pieszo do hostalu „Fragrance”. Pozwalają mi tu zostawić cały bagaż w przechowalni bo klucz do pokoju otrzymam dopiero po 15-tej. Częściowo uszczęśliwiony włóczę się przez godzinę po pobliskich ulicach a na koniec zamawiam w barze duże piwo. W recepcji „Fragrance’a” zjawiam sie o 15:10. Otrzymuję plastikowy klucz od pokoju nr 201, na II piętrze. W hostalu kursuje winda. Pokój jest 6 osobowy z umiarkowaną klimatyzacją i każdy posiada w nim własną szafkę na bagaż. Obok pokoju znajdują się bardzo czysto utrzymane męskie ubikacje i wygodne natryski z ciepłą wodą. Za 3 noce płacę 60 $S. Oddycham z ulgą bo mój dalszy pobyt w Singapurze odpowiada już przyjętemu przeze mnie standardowi. Po emocjach związanych ze zmianą hotelu, udaję się na zasłużony obiad. W pobliskim barze za dwa dania płacę tylko 2,5 $S. Jedzenie jest więc tanie. Gdy robiłem zakupy w dużym markecie, usłyszałem rozmowę w języku polskim. Młode małżeństwo z Gdańska zatrzymuje się i bardzo chętnie ze mną rozmawia. Przylecieli spędzić dwutygodniowy urlop na Bali i to w Sanur. Najpierw wybrali się jednak zobaczyć w Malezji Kuala Lumpur. Byli tam 2 dni i dzisiaj przylecieli rano na dwa dni do Singapuru. Też mieli kłopoty ze znalezieniem tutaj hotelu ale wreszcie udało im się bardzo tanio zakwaterować na jedną noc. Zapłacili tylko (!) 400 $S. W tym momencie zrozumiałem, że ich standard podróży mocno różni sie od mojego. Dziś jest niedziela i choć to już wieczór, tutejsze ulice zapchane są świętującymi ludźmi. Wracając do hostalu „Fragrance”, z trudem przeciskam się przez ciżbę zgromadzonych na ulicy mężczyzn.Odwiedzam salkę internetową i wysyłam rodzinie drugiego już dzisiaj e-maila. Tym razem uspokajam ich, że po przeprowadzce, wszystko u mnie wróciło do normy. Wszystkie łóżka w pokoju są zajęte. Jakiś Niemiec, bardzo długo rozmawia przez telefon komórkowy. Pomimo fizycznego zmęczenia, nie mogę jakoś zasnąć. Leżę na dolnym łóżku przykryty jedynie prześcieradłem i czuję, że od urządzenia klimatyzacyjnego wieje lekko chłodem. Na wszelki wypadek przykrywam sie jeszcze na noc kocem.
15 październik, poniedziałek
Rano obudziło mnie krzątanie się po pokoju Chińczyka śpiącego nade mną, który wychodził do pracy na godzinę 7. Mieszka we wschodnich Chinach i w Singapurze przebywa na 3-dniowej delegacji. Biorę ciepły prysznic i po godzinie 8 opuszczam hotel. Dzień jest słoneczny i parny, nawet o tak wczesnej porze. Jest to tu raczej naturalne, gdyż Singapur leży niemal na równiku. Idę ulicą, przy której co kawałek funkcjonuje jakiś bar ze stolikami wchodzącymi na chodnik. Nie jadłem jeszcze śniadania, więc w jednym z nich zamawiam 2 naleśniki. Są trochę gumiaste. Razem z naleśnikami, kelner podaje mi talerz wypełniony dość ostrymi przyprawami. W recepcji hostalu poinformowano mnie wcześniej, że najbliższy urząd pocztowy znajduje się przy Mustafa Center. Myślałem wpierw, że to nazwa ulicy a dopiero potem okazało się, że to olbrzymi market. Stojąc już przed nim, nadal mam kłopot ze znalezieniem poczty. Po dłuższym błądzeniu wreszcie ją odnajduję. Proszę teraz, żeby urzedniczka sprzedała mi 5 znaczków na Europę i jeden do USA. Podaje mi 6 identycznych, nierozerwanych znaczków o takim samym nominale, po czym 1 oddziera i tłumaczy mi, że ten właśnie jest do Stanów. Przyglądam sie jej uważnie sądząc, że za chwilę parsknie wesołym śmiechem zamieniając wszystko w żart, ale nic z tego. Jej miła twarz nadal emanuje powagą i spokojem. Tłumaczę więc sobie, że to ja wyglądam widocznie na bardzo nierozgarniętą osobę, której lepiej wszystko dokładnie pokazać i wytłumaczyć. Przy bocznym stoliku na poczcie rozpoczynam wypisywanie moich widokówek. Trwa to dość długo ale poczta jest klimatyzowana, więc upału się nie odczuwa i nawet przyjemnie się tu siedzi. Po wyjściu z poczty najpierw gaszę pragnienie dużą szklanką soku mango a potem wodą z kokosa. Przechodząc obok stacji metra Little India, na rozwieszonej mapie centrum miasta ustalam sobie dalszą marszrutę, która ma mnie doprowadzić do nabrzeża. Na niebie zbierają sie burzowe chmury i w pewnym momencie zaczyna kropić. Chowam się przed deszczem w salce internetowej i wysyłam rodzinie kolejnego e-maila. Wiatr przepędził gdzieś ciemne chmury i po niewielkim deszczu znowu zaświeciło słońce. Wstępuję teraz do katolickiego kościoła katedralnego pod wezwaniem Dobrego Pasterza (Good Shephard). Kościół jest duży, ale trochę zaniedbany. W listopadzie 2006 roku ustawiono przed nim mosiężny pomnik Jana Pawła II w naturalnych wymiarach. Dochodzi włąśnie godzina 13 i za 15 minut rozpocznie się tu msza. Zbiera się duża grupa ludzi różnych ras i o różnych kolorach skóry. Nad ich głowami pracowicie kręcą się olbrzymie wentylatory. Siadam w ławce blisko organów i obserwuję poczynania pewnej Azjatki w wieku emerytalnym. Ubrana jest bardzo starannie. Jej farbowane na czarno włosy są zaczesane w potężną falę która na środku głowy odsłania siwiznę. Wygląda to śmiesznie. Robi wokół organów porządek z krzesełkami, wertuje ułożone w stosie nuty a na koniec kilkakrotnie sprawdza słyszalność mikrofonu. Przekonany jestem, że to jest organistka. Tymczasem tuż przed rozpoczęciem mszy, na stołku przed organami zasiada inna kobieta w średnim wieku i zaczyna grać. Rola Azjatki sprowadza się jedynie do przewracania kartek z nutami. Mszę odprawia Tamil w białej sutannie, starający się mówić bardzo wyraźnie w języku angielskim. Pod koniec mszy zaczynają walić pioruny i rozpętuje się tropikalna ulewa. Przymusowy pobyt w kościele trwa aż do godziny 14:30. Idę potem zjeść obiad bardzo ostro przyprawiony i popijam go sokiem mango. Płacę za wszystko 6 $S. Z nieba nadal siąpi lekki deszcz. W sklepie z pamiątkami kupuję drewnianą figurkę Konfucjusza za 10 $S i wracam na koniec do hostalowego pokoju z którego prawie wszyscy się już wynieśli.
16 październik, wtorek
Budzę sie przed godziną 7 i moją poranną toaletę kończę kąpielą pod natryskiem. Wychodze z hotelu po godzinie 8 i najpierw zanoszę na pocztę dwie kolejne widokówki a potem udaję sie w kierunku wybrzeża. Jakoś tu dziwnie pusto. Na nadmorskiej promenadzie spotykam tylko 1 osobę ćwiczącą bieganie i jednego wędkarza. Z brzegu widać płynące po morzu motorówki z turystami ale nigdzie nie ma przystani. Bardzo mnie to zaintrygowało. Potem okazało się, że są to motorówki-amfibie, które wymieniają turystów przed pewnym hotelem, stojącym w głębi miasta. Przechodzę obok dużego placu budowy na którym trwa montaż olbrzymiego kołowrotu z zainstalowanymi wagonikami dla turystów. Jego średnica wynosi chyba ponad 100 metrów. Pierwszy taki kołowrót widziałem w Wiedniu na Praterze a potem w Londynie nad Tamizą. Spotykam jeszcze jakąś samotną studentkę z Filipin i nawzajem pstrykamy sobie zdjęcia. W południe znowu zachodzę do kościoła katedralnego na mszę i znowu spotykam Azjatkę. Fryzurę ma taką samą ale zupełnie inaczej jest ubrana. Po mszy idę coś zjeść a potem zaczynam błądzić po Singapurze. Chcę wrócić do hotelu a tymczasem kręcę się w koło po tych samych ulicach. W pewnym momencie zatrzymuje się koło mnie riksiarz i jakby domyślając się moich kłopotów, pyta „czy może mi pomóc?”. Stanonowczo odmawiam. Zaistniała sytuacja trochę jednak zaczyna mnie denerwować i w końcu pytam napotkanego przechodnia o drogę w kierunku Canal River. Jest bardzo sympatyczny i idzie ze mną kilkadziesiąt metrów, wypytując po drodze o szczegóły mojej podróży. Gdy dostrzegam Canal River, momentalnie odzyskuję orientację. Żegnam wylewnie mego wybawcę i ruszam szybko do hotelu bo znowu zaczyna siąpić deszcz a ja nie mam ze sobą parasola. Gdy jestem już w swoim pokoju hostalu „Fragrance”, widzę że deszcz rozpadał się na dobre.
17 październik, środa
Dzisiejsza środa jest ostatnim dniem mojego pobytu w Singapurze. Późnym wieczorem odlecę do Londynu i tam zakończę swoją wyprawę wokół ziemskiego globu. W recepcji hostalu wyrażono zgodę na to, że po zapłaceniu 10 $S będę tu mógł przebywać do godziny 20. Wcześnie rano udaję się na najbliższą stację metra i sprawdzam, która linia dowiezie mnie na lotnisko. Z mojego hostalu nie jest daleko do tej stacji, więc nie będę wynajmował taksówki tylko przejdę ten odcinek piechotą, dźwigając plecak i 2 torby. Postanawiam teraz przejechać się metrem na północ wyspy i zobaczyć, jak tam wygląda wybrzeże. Metro jest bardzo nowoczesne i tanie. Przed automatem biletowym dotykam palcem na mapie stacji docelowej i wtedy wyskakuje informacja o cenie za przejazd. W odpowiedni otwór wkładam banknot i automat wyrzuca z siebie bilet oraz resztę. Stojąc na peronie, nie mam żadnego kontaktu z szynami gdyż peron z wszystkich stron jest zabudowany. Gdy podjeżdża pociąg, zatrzymuje się w takim miejscu, żeby rozsuwane drzwi wagonów, dokładnie pokryły się z drzwiami na peronie. Przejazd na północ wyspy trwa 25 minut. Wysiadam na prawie pustej stacji i ruszam w kierunku północnym kierując się położeniem słońca. W oddali widzę budujące się osiedle mieszkaniowe. Zatrzymuję jadącego rowerzystę i upewniam się, czy idę właściwą drogą w kierunku wybrzeża. Wchodzę w dość gęsty las a na szosie mija mnie zaledwie kilka samochodów. Idę tak około pół godziny aż w końcu pojawiają się zabudowania i wreszcie dochodzę do plaży. Nie jest szeroka i nikogo na niej nie ma. W morze wchodzi niewielkie molo, przy którym akurat odbywa się rozładunek motorówki z jakimś towarem. Około kilometra od wybrzeża widać już Malezję z dość znacznym portem i olbrzymimi dźwigami. Po krótkim odpoczynku, wracam tą samą drogą na stację metra i jadę nim do centrum. Dopiero z okien metra, którego trasa częściowo przebiega na ziemi, widzę prywatne domy mieszkańców Singapuru. Są ładne, czyste, aczkolwiek zbyt ciasno usadowione jeden obok drugiego. Mieszkańcy tej metropolii są bardzo zamożni. Dochód narodowy, przypadający na jednego obywatela, wynosi tu ponad 30 tys.$. Bardzo restrykcyjne przepisy porządkowe, które wprowadziły tutejsze władze, zapewniają tu porządek i bezpieczeństwo. Za splunięcie w miejscu publicznym, można narazić się na kilkusetdolarowy mandat. Singapur jest jednak państwem, gdzie wykonuje się największą ilość egzekucji na świecie w przeliczeniu na liczbę mieszkańców. Wyrok skazujący na powieszenie, można tu otrzymać nawet za korupcje. Egzekucje wykonywane są w miejscowym więzieniu zawsze w piątek o świcie. Główny kat Singapuru nazywa sie Darshan Singh i ma w tej chwili już 75 lat. Zdarzyło się raz, że musiał powiesić aż 18 skazańców. „Pracował” wtedy na 3 szubienicach. Każdemu skazanemu po założeniu pętli na szyję, powtarza te same słowa : „Za chwilę znajdziesz się w lepszym świecie. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.” Jego wynagrodzenie, to 300 $S za każdą przeprowadzoną egzekucję.
Po powrocie do hostalu „Fragrance”, biorę prysznic i zaczynam się pakować. Jest godzina 17 i choć zamierzałem pierwotnie opuścić hostal nieco później, biorę bagaże i zjeżdżam windą do recepcji. Siedzący w niej pracownik nie jest tym, z którym uzgadniałem wcześniej przedłużenie pobytu za 10 $S. Bierze ode mnie klucz, sprawdza zapisy w książce meldunkowej i na koniec kiwa z uśmiechem głową, że wszystko jest „all right”. Choć mam w kieszeni przygotowane do zapłacenia te 10 $S ale w zaistniałej sytuacji nie będę mu ich „wciskał na siłę”. Zakładam plecak, chwytam swoje torby i mówię recepcjoniście „goodbye”. Wychodzę na duszną ulicę i kieruję się do stacji metra. Idzie mi się dobrze. Po 10 minutach marszu zjeżdżam ruchomymi schodami w jego podziemie. Pociąg jest trochę zatłoczony ale znajduję dla siebie miejsce siedzące. Przejazd nie trwa długo i wkrótce wysiadam po przejechaniu 3 stacji. Ruchome schody zawożą mnie teraz do holu dworca lotniczego. Gdybym orientował się w komunikacji metra 4 dni wcześniej, zaoszczędziłbym wtedy na transporcie 15 $S.
Kiedy odnajduję swój gate, przez który wejdę do samolotu lecącego do Londynu, jest jeszcze sporo czasu do odlotu. Siadam w poczekalni na plastikowym fotelu i swoje 2 torby umieszczam pomiedzy stopami. Ruch na lotnisku dość duży; ludzie przemieszczają się przez hol dużymi grupami zmierzając ku wyjściu lub szukając kolejnych połączeń. Na opustoszałe przez chwilę miejsce z mojej prawej strony natychmiast siada jakiś młody człowiek i wyciąga książkę. Odruchowo spoglądam na to co czyta i z niedowierzaniem konstatuję, że jest to książka w jezyku polskim. Gdy zagaduję go po polsku, jest również mile zaskoczony widokiem rodaka. Po chwili podchodzi do nas dziewczyna, z którą razem wraca do kraju po odbytej w Melbourne praktyce studenckiej. Singapur jest dla nich przystankiem tranzytowym do Londynu. Potem lecą samolotem do Brukseli, żeby złapać nastepnie połączenie do Gdańska, gdzie studiują i mieszkają. Przyjemnie zapowiadającą się rozmowę, przerywa nam otwarcie drzwi gate’u. Ustawiamy się w kolejce oczekujących na wejście do samolotu. Sądząc po ilości zgromadzonych w poczekalni osób, jest chyba komplet pasażerów. Nasze fotele w Jambo Jet, są niestety od siebie bardzo oddalone. Przypada mi miejsce obok okna przez które i tak nie będę nic widział, bo cały lot odbywa się nocą. Z dużym zainteresowaniem śledzę jednak na monitorze trasę przelotu. Jaka szkoda, że jest ciemno bo zobaczyłbym Himalaje. Lecimy nad ich południowym obrzeżem. Potem samolot unosi się nad północną częścią Morza Kaspijskiego i z tego kierunku docieramy nad Ukrainę. Gdy przelatujemy nad Polską, trasę lotu wyznacza Warszawa i Poznań. Jest godzina 2:30 w nocy czasu polskiego, gdy na monitorze pojawia się nazwa Bydgoszcz. W tym momencie, w/g moich prowizorycznych obliczeń, znajduję się około 80 km od swojego domu. Że też nie wymyślono jeszcze możliwości pojedyńczego opuszczania samolotów przez pasażerów w dowolnym momencie lotu. Jaka to by była wygoda! A tak, żeby znaleźć sie w Bydgoszczy, muszę przelecieć jeszcze około 1200 km. a potem drugie tyle przejechać autobusem. Gdy przelatujemy nad Poznaniem, mam świadomość, że oto zamknęłą się moja pętla wokół ziemskiego globu. Okrążyłem wokół Ziemię i teraz wiem już na pewno, że jest kulista!