W Calamie stajemy na dworcu autobusowym o 10:15. Postanawiam nie szukać tu noclegu, tylko wieczornym autobusem ruszyć do Santiago. Ustawiam się w dość długą kolejkę do kasy biletowej. Obsługa w kasie bardzo ślamazarna. Po dojściu do okienka okazuje się, że biletu do Santiago na tym dworcu nie dostanę. Mogę go kupić ale na innym dworcu autobusowym przy ulicy Grenadieros 3049. Usłużni taksówkarze proponują mi przejazd za 2 000 pesos. Rezygnuje z tej oferty i po założeniu plecaka, ruszam piechotą. Upalna pogoda daje mi się we znaki. Wchodzę do sklepu i kupuję butelkę wody mineralnej. Od sprzedawczyni otrzymuję dość dokładną informację, jak dojść do ulicy Grenadieros. Ulica ta jest bardzo długa i prawie na samym jej końcu odnajduję około godziny 12 poszukiwany dworzec. Kupuję zaraz bilet do Santiago i zaskakuje mnie jego cena – 25 000 pesos to prawie 50 $. Oddaję plecak do przechowalni i idę rozejrzeć się po mieścię. Mam przed sobą ponad 5 godzin czasu. Calama jest dużym miastem, liczącym ponad 140 tys. mieszkańców, położonym na pustyni Atacama. Opady roczne nie przekraczają tu 75 mm. W pobliżu znajduje się największa na świecie odkrywkowa kopalnia rud miedzi - Chuquicamate. Uderza mnie bardzo duża ilość śpiących na ulicy psów. Wchodząc do przychodni zdrowia, muszę bardzo uważać, by nie nadepnąć na śpiącego w drzwiach olbrzymiego psa. Zaglądam tu dlatego, żeby skorzystać z ubikacji. W centrum miasta ruch dość duży. Na deptaku, licznie zgomadzeni ludzie, gorącymi oklaskami kwitują występy dwu komików, wymalowanych jak klauni w cyrku. W miejscowym mercado, zamawiam zupę z dużą wkładką z mięsa. W drodze powrotnej na dworzec, dwukrotnie kupuję lody a na koniec dużą bułkę z metką i litrowy nektar brzoskwiniowy za 650 pesos. Połowę butelki wypijam od razu gdyż panujący upał mocno mi dokucza. O godzinie 18:20 autobus rusza w daleką drogę do Santiago de Chile. Podziwiam wspaniały zachód słońca nad pustynią Atacama. Przy bezchmurnym niebie, zaczerwieniony widnokrąg odcina się ostro od ciemniejącego w piasku otoczenia. Zmrok zapada bardzo szybko. Na „dobranoc”, steward w autobusie rozdaje wszystkim po 1 bułce z serem i napoju gazowanym. Siedzę tylko w koszuli i nie odczuwam chłodu bo autobus jest dość szczelny. Po dwugodzinnej drzemce, zakładam jednak na siebie bluzę i nakrywam się pledem z polaru a pod głową umieszczam poduszkę. Nie jest mi zimno, więc ponownie dość szybko zasypiam, a szkoda, bo autobus pokonuje właśnie bardzo ciekawy odcinek trasy. Przejeżdża dość blisko góry Cerro Paranal, wznoszącej się na wysokość 2 635m. i oddalonej od brzegu Pacyfiku o 12 km. Na tej górze, Europejskie Obserwatorium Astronomiczne Południowe - ESO, wybudowało kilka lat temu system 4 teleskopów optycznych o średnicach 8,2m wraz z towarzyszącymi im 4. teleskopami ruchomymi o średnicach 1,8m, o nazwie Very Large Teleskope - VLT. Obserwacje na tych teleskopach mogą być prowadzone niezależnie lub interferometrycznie - VLTI. Interferometr optyczny pozwala zobaczyć szczegóły 25 razy dokładniej, niż widać to w pojedyńczym teleskopie. Obserwując na przykład samochód stojący na Księżycu, można by w nim rozróżnić oba reflektory.
11 wrzesień, wtorek
Budzę się około 5 rano i zaraz odwiedzam ubikację. Autobus wypełniony jest do ostatniego miejsca. Za oknem nadal widać tylko pustynny krajobraz. Blisko mnie siedzi Chilijczyk w średnim wieku w ciemnych okularach i korzysta z laptopa, posługując się zrośniętymi palcami przy obu dłoniach. Inny pasażer opiekuje się trochę płaczącym niemowlakiem. Dochodzi godzina 7 gdy autobus zatrzymuje się w miejscowości La Serena. Początkowo myślałem, że to już Santiago. Odległość z Calamy do stolicy Chile wynosi jednak 1 600 km i autobus pokonuje ją w ciagu 22 godzin. Do Santiago dojedziemy więc późnym popołudniem. La Serena to duże i ładne miasto, rozłożone po obu stronach szosy, ozdobionej znaczną ilością palm. Po prawej stronie widać plażę nad Pacyfikiem ale o tej porze jeszcze pustą. Wiosna zaczyna się tu dopiero za 10 dni a i tak wiadomo, że woda w oceanie jest tu zimna przez okrągły rok. Szosa cały czas to zbliża się do brzegu oceanu, to znów oddala. Co kawałek przy szosie pojawia się ustawiony drewniany domek w jasnym kolorze, przypominający psią budę z wbitym obok krzyżem. Niekiedy są to kamienne ostrosłupy ścięte ze schodkami, ozdobione kwiatami. Domyślam się, że są to ślady ludzkich tragedii, które się tu kiedyś rozegrały. Słońce świeci tylko chwilami, gdyż niebo jest zachmurzone a otaczające nas wzgórza otula mgła. Około 300 km przed Santiago, teren pustynny ustępuje miejsca zieleni. Pojawiają się trawy i drzewa, głownie eukaliptusowe. Spotkać można również świerki ale trochę inne niż w Polsce
Pierwsze domy przedmieścia Santiago ukazują się o godzinie 15:30. Pól godziny później mój pojazd staje na dworcu autobusowym stolicy Chile. Odbieram swój plecak i wtedy otacza mnie gromada taksówkarzy. Podaję nazwę hostalu w którym zamierzam się zatrzymać. Dokładnego adresu nie znam ale wiem, że w pobliżu znajduje się stacja metra o nazwie „Heros”. Jeden ze starszych taksówkarzy decyduje się zawieźć mnie tam za 10 $. Wsiadam do taksówki z moim bagażem i za chwilę jedziemy już główną arterią miasta – Avenidą Libertadore. Ruch na ulicy olbrzymi ale nie tak hałaśliwy jak w La Paz. Skręcamy w boczną ulicę i posuwamy się dość wolno bo kierowca szuka na domach nazwy tego hostalu. Pyta o niego różne osoby ale bez rezultatu. Już drugi raz przemierzamy tę samą ulicę. Mówię do kierowcy, żeby zatrzymał się bo akurat przejeżdżamy obok innego hostalu o nazwie „Internacional”. Wręczam kierowcy banknot o nominale 10 000 pesos, z którego powinien wydać mi połowę, ale nie ma przy sobie takiej sumy. Wysiadam z taksówki i wyciągam swój plecak a w tym czasie kierowca biega po pobliskich sklepach, daremnie usiłując rozmienić banknot. Wreszcie zwraca mi go i mówi do mnie, że wróci tu, gdy będę już w hostalu zameldowny. Wchodzę z nim do recepcji i pytam czy jest tu dla mnie tanie miejsce. Osoby za kontuarem kiwają głowami że „tak”. Taksówkarz wychodzi i odjeżdża. Zdejmuję plecak i zaczynam się już wpisywać do książki hotelowej, gdy dociera do mnie informacja, że za tydzień pobytu w pokoju 6-osobowym, mam zapłacić prawie 100 $. To dla mnie za drogo. Przerywam dalszy wpis, zakładam plecak i wychodzę bez słowa na ulicę. Ruszam wolno przed siebie, bacznie obserwując szyldy mijanych domów. Kilkanaście metrów dalej, jakaś kobieta otwiera drzwi wejściowe do domu bez żadnego szyldu. Przygląda mi się z sympatią i robi ręką gest, zapraszający do wejścia. Bez wahania wchodzę za nią i okazuje się, że to jest hotel bez zewnętrznej reklamy. Pani z recepcji kiwa przecząco głową i mówi po hiszpańsku, że nie mogę tu zamieszkać. Zjawia się jednak kierownik i gdy dowiaduje się, że chcę nocować przez tydzień, przedstawia mi dość korzystne warunki. Za pokój jednoosobowy ze wspólną łazienką i dostępem do kuchni, bez śniadań, mam zapłacić 70 $. Zdejmuję plecak i podaję swoje dane osobowe do książki hotelowej oraz uiszczam z góry opłatę. W zamian otrzymuję wizytówkę hotelu – TUCAPEL rezidencial, avenida Jimenez 62, z nową kłódką do pokoju nr 64. Wspinam się na I piętro szerokimi schodami. Korytarz główny ma ściany wyłożone olbrzymimi lustrami. Reszta korytarzy jest wąska. Pokój mój jest nieduży ale w sam raz na moje potrzeby. Natychmiast kąpię się pod ciepłym prysznicem i zmieniam bieliznę. Tuż przed 18 wychodzę na miasto. W recepcji uzyskuję jeszcze informację, że najbliższy kościół katolicki, to katedra znajdująca się przy najważniejszym placu miasta – Plaza de Armas. Idę ulicami, przy których wznoszą się bardzo wysokie domy. W pewnej chwili przechodzę obok Pałacu Sprawiedliwości, gdzie miał być sądzony generał Augusto Pinochet. Na Plaza de Armas pełno ludzi, ale drzwi do katedry są zamknięte. Brak również informacji, w których godzinach odprawia się tu msze. Obchodzę więc plac dookoła i przyglądam się zaciętym pojedynkom szachistów, otoczonych wianuszkami kibiców. Malarze zwijają sztalugi, kończąc na dziś pracę. Przed stolikami z napisem „Tarot”, kolejki chętnych do zdobycia już dziś informacji o tym, jaką los zgotował im przyszłość. Wchodzę jeszcze do internetu i wysyłam rodzinie e-mailem wiadomość o sobie. W sklepiku spożywczym, niedaleko mojego hotelu, kupuję żółty ser, batonik czekoladowy i litrową butelkę piwa „Cristal”. Po kolacji przygotowanej w hotelowym pokoju, spać kładę się przed godziną 22.
12 wrzesień, środa
Budzę się o 4:30 , zakładam na siebie coś ciepłego i udaję się do łazienki. Wszędzie cisza, więc po powrocie do pokoju, ponownie zaszywam się w ciepłym śpiworze. Wstaję o godzinie 8:15. W sklepie spożywczym blisko hotelu kupuję 2 duże bułki i jem je na śniadanie wraz z żółtym serem i czosnkiem. Popijam to przygotowaną w kuchence herbatą. Na miasto wychodzę o godzinie 9:30. Pogoda słoneczna i zachęcająca do spaceru. Na Avenida Libertadore olbrzymi ruch. Czekam chwilę na światło zielone, żeby przejść na przeciwną stronę niezwykle szerokiej ulicy. Od pomnika św. Tomasza z Akwinu prowadzi ulica, przy której znajduje się kilka uniwersytetów. Wszędzie pełno młodzieży akademickiej. Niektórym łatwiej prowadzić dyskusję siedząc na chodniku. Siadam na chwilę przy ulicznym stoliku i wypijam gorącą kawę. Widok tak licznej gromady studentów zawsze napawa człowieka optymizmem i pewnością, że świat idzie naprzód w dobrym kierunku. Przy tej samej ulicy nieco dalej, znajduje się kościół pod wezwaniem św. Łazarza. Podziwiam piękne wnętrze tej świątyni. Ściany bogato zdobione rzeźbami w kamieniu, wspaniała marmurowa posadzka w kremowym kolorze i imponujące witraże. Msze odprawiane są tu codziennie o godzinie 7:45 i 19. Siadam do ławki w nawie głównej i pogrążam się w modlitwie różańcowej ale o 12, wraz z wybiciem kościelnego zegara, świątynia jest zamykana. Wracam na chwilę do hotelu a potem udaję się na Plaza de Armas, gdzie ma swą siedzibę Poczta Chilijska. Kupuję 5 widokówek ze znaczkami i biorę się następnie za ich wypisywanie. Potem, wrzucam widokówki do skrzynki z korespondencją międzynarodową. Rozglądam się po placu, gdzie życie tętni swoim ustalonym rytmem. Dwaj policjanci na koniach zatrzymali się na chwilę obok mnie, to ich fotografuję. Słońce przygrzewa więc i ławki zapełnione są odpoczywającymi. Postanawiam i ja choć przez chwilę delektować się widokiem placu i siadam wygodnie na drewnianej ławce. Po chwili dosiada do mnie starszy jegomość, przedstawia się i jest mile zaskoczony, że spotkał Polaka. Jego ojciec był Niemcem i służył w Wermachcie. On zaś, całe życie spędził w Santiago. Zwiedzał jednak Europę. Widział Warszawę i był na Kremlu Ma obecnie 75 lat i żyje z emerytury. Zapewnia mnie, że społeczeństwo chilijskie wcale nie jest tak katolickie, jak mogło by się wydawać na pierwszy rzut oka. Posąg Madonny na wzgórzu San Cristobal usiłuje objąć rękoma wszystkich mieszkańców Santiago ale wiekszość z nich przejawia ciągoty faszystowskie i komunistyczne. Wnioskuję z tego, że i mój rozmówca hołduje podobnym przekonaniom. Żegnam go grzecznie i odchodzę. Z pobliskiej ławki uśmiechają się do mnie radośnie 3 młode Chilijki. Domyślam się, że one w tej chwili polityką nie są zainteresowane.
Od placu w pobliżu poczty, odchodzi szeroki deptak z licznymi sklepami. Zaglądam do nich, żeby zrobić konieczne zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Żeby osłodzić w kubku herbatę, potrzebna mi jest łyżeczka. Nie zabrałem jej do mojego plecaka i teraz muszę ją koniecznie zakupić. Wchodzę do odpowiedniego sklepu z akcesoriami gospodarstwa domowego. Ludzi tu dużo więc ustawiam się za dwoma kobietami robiącymi właśnie zakupy. Trwa to jednak dość długo bo kobiety nad każdą rzeczą zastanawiają się i przebierają w towarze. Podchodzę do innej ekspedientki i wtedy okazuje się, że mogę być obsłużony dopiero w kolejności, jaka widnieje na papierowym numerku, który należy pobrać z automatu umieszczonego przy wejściu. Pobieram ten numerek, który ma cyfrę 80 a aktualnie obsługiwany jest klient z nr. 73. Muszę cierpliwie czekać. Sklep obsługują 4 ekspedientki ale robią to bardzo wolno, zwłaszcza wtedy, gdy wczytują towar do komputera. Klient z paragonem opłaty za nabyty towar ustawia się w kolejce do kasy. Mając poświadczoną w kasie opłatę, wraca do ekspedientki i odbiera swój zakup. Procedura kupienia czegoś w tym sklepie jest wyjątkowo skomplikowana. Mija już pół godziny, od chwili jak tu wszedłem. Wreszcie na specjalnym zegarze wyskakuje nr. 80. Wyjaśniam ekspedientce po hiszpańsku co mam zamiar kupić i wtedy okazuje się, że łyżeczki sprzedawane są tutaj tylko hurtem po 100 szt. Jestem załamany! Na szczęście stojąca w pobliżu kobieta prowadzi mnie do wyjścia i pokazuje po drugiej stronie ulicy sklep, gdzie łyżeczki można nabyć pojedyńczo. Po chwili wychodzę stamtąd zadowolony, z metalową łyżeczką kupioną za 160 pesos. Wracam do hotelu z zakupami a potem idę na wieczorną mszę do kościoła św. Łazarza. Tuż przed 19 zjawia się ksiądz z jakąś dziewczyną i wchodzą bocznym wejściem do zakrystii. Dziewczyna pełni rolę ministranta ale zachowuje się przed ołtarzem nazbyt swobodnie. Śliska się po marmurowej posadzce, przez swoją nieuwagę zrywa jedwabny sznur oddzielający prezbiterium i stale jest czymś bardzo zaabsorbowana. Ludzi jest mało. Po mszy obserwuję kilka osób, jak podchodzą do obrazu zawieszonego przed prezbiterium po prawej stronie, zapalają świeczki i czas jakiś modlą się. Podchodzę i ja do tego obrazu i dopiero z bliska rozpoznaję rysy naszego Jana Pawła II. Na dworze jest już ciemno gdy kościół opuszczam. Rozglądam się uważnie po mijanych domach ale jakoś nie mogę trafić na internet. Idę teraz główną arterią miasta – Avenida Libertadore. Mnóstwo śpieszących gdzieś ludzi i mnóstwo pędzących na światłach samochodów. Dochodzę do ładnie oświetlonego reflektorami Pałacu Prezydenckiego „La Moneda”. Pałac stoi na olbrzymim placu po którym biegają bezpańskie psy. Niektóre z nich śpią na trawnikach. Nie mogąc odnaleźć internetu, wracam do hotelu i o godzinie 22 kładę się spać.
13 wrzesień, czwartek
Z rana, postanawiam najpierw udać się na mszę do kościoła św. Łazarza na 7:45. Msza zaczyna się z 5-minutowym opóźnieniem i uczestniczy w niej zaledwie 6 osób. Po mszy ksiądz wychodzi z zakrystii i żegna się indywidualnie z każdym obecnym w kościele. Chciałem mu powiedzieć, że jestem z Polski ale ponieważ ograniczył się tylko do uścisku dłoni, więc i ja milczałem. Na ulicy ruch niewielki i nie widać jeszcze studentów. Dzień jest pochmurny, pada lekki deszcz i jest zimno. Wracam do hotelu i szykuję sobie śniadanie; bułka z kiełbasą, 2 kawałki chleba z wątrobianką, czosnek i herbata z cukrem. Zakładam dodatkowy sweter i idę oddać bieliznę do pobliskiej pralni, gdyż żadna sprzątaczka w hotelu tym się nie zajmuje. Pranie kosztuje 2 200 pessos i mogę je odebrać o 18. Zachodzę do internetu i przez godzinę piszę list do rodziny. Przestało padać, więc ruszam na poszukiwanie wzgórza widokowego Santa Lucia. Idę mocno rozkopaną ulicą San Francesco de Asis i wstępuję do baru na kawę z sandwiczem za 1 300 pesos. Kelnerka otrzymuje ode mnie napiwek 100 pesos. Korzystam jeszcze z ubikacji i nadal wypytuję o drogę do Santa Lucii. Zatrzymuję się nieco dłużej przy targowisku z pamiątkami. Decyduję się na zakup 3 wełnianych czapeczek za 5 200 pesos. Będę miał dla rodziny prezent bożonarodzeniowy. Widzę już wzgórze Santa Lucia ale najpierw musżę przejść na drugą stronę Avenida Libertadore. Teren wzgórza otacza wysokie stalowe opłotowanie. Zaraz za bramą wejściową ustawiony jest stolik z księgą odwiedzających. Dwu pracowników pilnuje, aby każdy wchodzący wpisał tam swoje personalia. Potem kolistymi, kamiennymi schodami dochodzi się do dużej, ozdobnej fontanny. Wspinając się nadal schodami w górę, dochodzi się do wąskich alejek, którymi można dojść na sam szczyt wzgórza. Roztacza się stąd ładny widok na Santiago, ograniczony jednak w tej chwili ciemnymi, deszczowymi chmurami. W alejkach co chwile napotykam na całujące się zapamiętale pary zakochanych. Schodzę w dół i znowu jestem na Avenida Libertadore. Nagle nadjeżdżają samochody z policjantami, którzy wstrzymują całkowicie ruch w obu kierunkach na tej olbrzymiej arterii. Robi się potężny zator. Nadlatuje helikopter i zaczyna powoli opuszczać się na ulicę, na wyznaczoną przez policjantów wolną przestrzeń. Tysiące gapiów usiłuje przedostać się jaknajbliżej miejsca lądowania. Stojąca dotąd sanitarka z migoczącymi światłami, podjeżdża teraz do otwartego już helikoptera i sanitariusze pośpiesznie przetaczają na wózku rannego. Cała operacja trwa nie dłużej niż 15 minut. Po chwili helikopter ponownie wzbija się w powietrze a policjanci przywracają na ulicy ruch. Nie miałem przy sobie aparatu fotograficznego i nie utrwaliłem tego zdarzenia. Wracam do hotelu i spotykam jeszcze bezdomnego, karmiącego stadko gołębi. Od paru dni spotykam go codziennie. Nie jest wynędzniały, ma chyba z 50 lat, piękne, szpakowate włosy z gestą brodą i nocuje na pobliskim skwerze. Dziś rano siąpił na niego deszcz, a on stał jakiś zamyślony i wcale się tym nie przejmował. Zaglądam jeszcze do pralni i odbieram czystą bieliznę.
14 wrzesień, piątek
Moja podróż trwa już miesiąc. Zwiedzanie Ameryki Południowej skończy się za kilka dni i w środę polecę do Nowej Zelandii. Dziś rano na mszy było 5 sióstr zakonnych i nawet sporo ludzi. Na dworze jest jednak dość zimno więc ubieram na siebie dodatkowy sweter i polarowe kalesony. Dzisiejsze śniadanie to 2 duże bułki, żółty ser, pół cebuli i pomidor. Popijam to herbatą z cukrem. Pani z recepcji tłumaczy mi jak dojechać do wzgórza San Cristobal. Postanawiam jednak udać się tam piechotą. Przechodząc koło pałacu La Moneda, trafiam na przemarsz orkiestry wojskowej i oddziałow paradnych. Przygotowują się do defilady we wtorkowe Święto Niepodległości W sklepie muzycznym kupuję płytę z nagraniami muzyki andyjskiej, wykonywanej przez gitarzystę Gaston Avila z towarzyszeniem okaryny, za 2 000 pesos. Cały czas idę Avenidą Libertadore. Mijam wzgórze Santa Lucia i przechodzę obok Uniwersytetu Katolickiego z widocznym posagiem Chrystusa. Przemarsz pod wzgórze San Cristobal trwa ponad godzinę. Można teraz wjechać na górę kolejką szynową jak na Gubałówkę lub wagonikami kolejki linowej. Rezygnuję z tych wygód i zaczynam wchodzić. Droga wiedzie południową stroną wzgórza, w tej chwili dobrze nasłonecznioną. Ruch tu niewielki. Spotykam wyłącznie młodzież szkolną. Odpoczywam przez chwilę na łące pełnej pomarańczowych kwiatów, podobnych kształtem do naszych maków. Spotykam również rosnące przy drodze opuncje i olbrzymie aloesy. Te ostatnie są przeważnie zniszczone przez „wielbicieli”, wycinających na ich liściach monogramy, imiona i głupie napisy. Muszę zdjąć wierzchnią bluzę bo jest mi gorąco. Na samym szczycie wzgórza stoi około 10 metrowy posąg Matki Boskiej z rozchylonymi rękoma, usiłującymi objąć całe Santiago. Ze wzgórza roztacza się piękny widok na miasto i ośnieżone w oddali szczyty Cordillera Blanca. Pod wzgórzem San Cristobal pełno restauracji i barów z piwem. Choć to południowa pora ale przy ulicznych stolikach widać pełno hałaśliwie zachowującej się młodzieży. Przy stoiskach z pamiątkami kupuję długi sznur na szyję z pojedyńczo osadzonych czarnych kamieni za 1 200 pesos. Targowanie idzie mi coraz lepiej, bo sprzedawca chciał za niego 2 000 pesos. Wchodzę do baru na obiad. Zamawiam zupę jarzynową z bułką i rybę z ryżem, która bardzo mi smakuje. Płacę za wszystko 1 000 pesos. Obok przy stoliku siedzi małżeństwo z dwójką dzieci. Wyróżniają się tym, że nie mają kruczoczarnych włosów. Ich starsza córka w wieku 9 lat jest bardzo gruba i wyróżnia się z otoczenia niezwykle głośnym zachowaniem. Rodzice tego jakoś nie dostrzegają a ja dałbym jej chętnie porządnego klapsa. Wracam do hotelu piechotą i znowu przemierzam rozległą Avenide Libertadore. Do ulicznego zgiełku dołącza się co kilkanaście minut huk przelatujących nisko nad głowami myśliwców wojskowych. Podobne są do amerykańskich F-16. Ćwiczą zapewne przed wtorkową defiladą. Ruchomymi schodami prosto z ulicy, zjeżdżam do podziemnego mercado o nazwie Santa Izabel, żeby zrobić zakupy na kolację. Sklep jest olbrzymi i znakomicie zaopatrzony. Kuszą mnie niskimi cenam (1 300 – 2 000 p.) butelki z winem chilijskim. Chętnie przywiózłbym je do kraju ale ich transport w plecaku w tak długiej podróży byłby bardzo ryzykowny. Kupuję 3 pomidory, cebulę, chleb razowy i 2 grejpfruty. Jutro spróbuję pojechać do portowego miasta Valparaiso.
15 wrzesień, sobota
Niebo nad Santiago jest dziś zachmurzone a powietrze zimne. Termometr pokazuje zaledwie 8 stop.C. Po śniadaniu ubieram się ciepło, biorę aparat fotograficzny i ruszam piechotą na dworzec autobusowy przy Avenida Libertadore. Jest to ten sam dworzec, na który przyjechałem tu kilka dni temu z Calamy. Za 3 400 pesos, kupuję bilet do Valparaiso na autobus odchodzący o godzinie 8:40. Jedziemy wygodną autostradą, biegnącą przez niewielkie, zielone wzgórza. Mijamy liczne winnice a potem tereny zalesione eukaliptusami i świerkami. Gdzieś w połowie drogi, przejeżdżamy przez miejscowość o nazwie Casablanca. Odległość 109 km, pomiędzy Santiago a Valparaiso autobus przejeżdża w ciągu niecałych 2 godzin. Na dworcu w Valparaiso od razu kupuję bilet powrotny na godzinę 16, w tej samej cenie. Jak się potem okazało, jedna z firm oferowała przed 16 bilety do Santiago nawet za 2 500 pesos. Mój pośpiech był więc niepotrzebny. Po wyjściu z dworca trafiam wkrótce na duże targowisko z rybami i warzywami. Masa ludzi i towarów. Z trudem przeciskam się przez wąskie przejścia pomiędzy straganami. Wzdłuż wybrzeża biegnie piękna, palmowa aleja. Z wiaduktu nad autostradą przyglądam się z jednej strony statkom zgromadzonym w porcie a z drugiej strony miastu, którego zabudowa łagodnie wznosi się ku górze. Jeździ tu nawet metro. Niebo przejaśnia się i zza niewielkich chmur zaczyna świecić słońce. Idę dość długo portową ulicą, która doprowadza mnie do miejskiej plaży. Ludzi tu niewielu. Siadam na piasku w pobliżu dwu, kilkunastoletnich chłopców bawiących się z czarnym psem. Od czasu do czasu wbiegają do wody i zanurzają sie po pas. Ściągam z siebie spodnie z ciepłymi polarami i również oswajam nogi z wodą, która jest jednak bardzo zimna. Fale sięgają mi tylko do kolan. Jest to jednak moje pierwsze spotkanie z Pacyfikiem. Chcę tę chwilę utrwalić na zdjęciu ale mam pecha – wysiadły mi baterie w aparacie. Chłopiec który miał mnie sfotografować, przykłada aparat do oka i mówi, że nic w wizjerze nie widzi. Nie mam przy sobie baterii zapasowych, to i zdjęć wykonać nie mogę. Szkoda! Wracam do miasta autobusem miejskim i znowu przechodzę obok targowiska. Jestem już głodny, więc zaglądam do jakiegoś baru. Jest tu okropnie ciemno. Przy stolikach siedzi liczne grono mężczyzn, żywo dyskutujących nad kuflami z piwem. Wygląda mi to na typowo portową spelunkę. Szybko wychodzę i w następnym barze, już nie tak ponurym zamawiam rybę z warzywami i piwo. Obsługuje mnie dość urodziwa kelnerka więc płacąc jej 3 100 pesos za smaczny obiad, dodaję jeszcze 150 napiwku.
Do regionu Valparaiso należy także zagubiona na Pacyfiku Wyspa Wielkanocna – jedno z najbardziej osamotnionych i tajemniczych miejsc na Ziemi. Słynie z kamiennych posągów moai, których pochodzenia i przeznaczenia, historycy do dziś nie zdołali ustalić. Oddalona jest aż o 3 600 km od wybrzeży Chile. Zamierzałem ją odwiedzić w swej podróży, bo leży dokładnie na szlaku który przemierzam, ale koszt lądowania na niej okazał się bardzo wysoki. Nie na moją kieszeń.
Powrót do Santiago mija mi szybko, bo zmęczony chodzeniem, zasypiam w autobusie. Na dworzec w Santiago zajeżdżamy przed godziną 18. Szybkim krokiem wracam do hotelu a potem spieszę się na wieczorną mszę do św. Łazarza. Kościól jasno oświetlony i pełno w nim ludzi. Stojące z boku ławek tarczowe promienniki ciepła, ogrzewają panie siedzące w eleganckich sukniach z odkrytymi ramionami. Około 80 gości weselnych, czeka na pojawienie się w kościele młodej pary. Z zakrystii co chwilę wychyla się ksiądz i uważnie wpatruje w drzwi wejściowe. Z 15-minutowym opóźnieniem, powoli zbliża sie do ołtarza pan młody, prowadzony przez swoją matkę. Za nimi podąża ojciec i mało atrakcyjna siostra pana młodego. Wszyscy czekają teraz na przybycie młodej pani. Mija dalsze 5 minut i wreszcie zjawia się oblubienica, prowadzona powolutku przez ojca. Ubrana w długą białą suknię z trenem, ma na głowie płasko przylegający welon, który ciągnie się za nią chyba z 2 metry. Wszystko filmowane jest przez dwu operatorów. Błyskają aparaty fotograficzne. Odnoszę wrażenie, że to opóźnienie było starannie wyreżyserowne przez młodą panią, dla spotęgowania zainteresowania się jej osobą przez przybyłych gości. Idąc bowiem do kościoła przechodziłem obok otwartego samochodu w którym siedzieli już przyszli małżonkowie, prowadząc ożywioną rozmowę. Uroczysta msza trwała równą godzinę. Tenor na chórze śpiewał „Ave Maria” ale jakimś zbyt słabym głosem i na mnie, ta wspaniała pieśń nie zrobiła wrażenia. W drodze powrotnej do hotelu kupiłem w supermercado szynkę, ser i herbatniki. Miałem zamiar wykąpać się pod prysznicem ale było tak zimno, że przeniosłem tę przyjemność na jutro. Przed snem, zdążyłem jeszcze naładować akumulatorki w moim aparacie fotograficznym.
16 wrzesień, niedziela
Wstałem przed godziną 8, ogoliłem się i wykąpałem pod ciepłym prysznicem. Zebrała mi sie już spora ilość brudnej bielizny i będę ja musiał jutro oddać do pralni. Na ulicach pusto. Nie widać ani samochodów ani ludzi. Do kościoła udałem się na mszę o 9. Odprawiał ją młodszy z dwu poznanych tu księży, o czarnych włosach. Kazanie miał dość długie. W pierwszej ławce słuchały go 3 matrony, ubrane w czarne mantyle. Po śniadaniu składającym sie z chleba, szynki, pomidorów z cebulą i herbaty z cytryną udałem się na Plaza de Armas. Słoneczna niedziela zgromadziła tu bardzo dużo ludzi. Słychać głośno grającą orkiestrę, przed którą tańczy jakiś zespół w barwnych, ludowych strojach. Panie ubrane w szerokie spódnice o jasnych kolorach. Panowie w czarnych kapeluszach o płaskim, szerokim rondzie. Nogawki od czarnych sztuczkowych spodni, maja schowane w skórkowych cholewach. Obcasy butów zaopatrzone są w olbrzymie ostrogi. Ubrani w białe wdzianka jak torreadorzy, przepasani białymi szalami, machają trzymanymi w rękach chusteczkami. Orkiestra gra szybkie, gorące rytmy andyjskie a tancerze klaszczą i przytupują. Jest to jakiś zespół amatorski. Tancerki niezbyt ciekawe, a wśród tancerzy na pewno trzech, zakwalifikowałbym do mojego przedziału wiekowego. Oklaskuje ich jednak conajmniej tysięczna widownia. Mieszkańcy Santiago lubią widowiska! Oprócz mnie, przypatruje im się również niewielka, kamienna figura św. Jakuba – patrona stolicy, ustawiona na tym placu 3 lata temu. Szkoda, że nie zabrałem ze sobą aparatu fotograficznego. Kilkanaście kroków od placu, wchodzę do olbrzymiego marketu Johnson. Wjeżdżam na piętro ruchomymi schodami i trafiam do bardzo dużej jadłodajni o kształcie cylindrycznym. Na jej obrzeżu, kilkanaście stanowisk kuchennych oferuje przeróżne smakowitości a środek sali zastawiony gęsto stolikami, przy których trudno znaleźć wolne miejsce. Wybieram pokaźną pieczeń gotowaną, ryż i sałatkę warzywną oraz półlitrowy kufel piwa. Placę za to 2 600 pesos. Obiad bardzo mi smakuje. Na środku sali znajduje się walcowaty ekran, wyświetlający dzieciom krótkie filmy z cyklu „śmiechu warte”. Z jadłodajni przechodzi sie od razu do sklepów z półkami uginającymi się od towarów. Sklepami zainteresowny nie jestem, więc odszukuję salę z internetem i piszę do rodziny długi list. Za 75 minut użytkowania, płacę aż 1 000 pesos! Zjeżdżam teraz ruchomymi schodami w dół i wychodzę na ruchliwą ulicę. Od Plaza de Armas aż do Avenida Libertadore prowadzi dość szeroki deptak na którym ustawiono dziś kilkadziesiąt stoisk z książkami. Kupiłbym chętnie album z kolorowymi fotografiami, przedstawiającymi piekno Andów. Zaczynam więc starannie przyglądać się wystawionym do sprzedaży książkom. Na jednym ze straganów znajduję taki kolorowy album o Chile ale sprzedający upiera się przy cenie 2 500, podczas gdy ja chcę mu za niego dać 2 100. Do transakcji nie dochodzi. Prawie na każdym ze stoisk odnajduję hiszpańskie tłumaczenie książki A.Hitlera „Mein Kampf”, czym jestem mocno zaskoczony. Stoisko filatelistyczne zaś oferuje do sprzedaży olbrzymi zbiór znaczków z podobizną wodza III Rzeszy. Znajduję kilka książek K.Marksa i jedną o Leninie. Z przyjemnością dostrzegam hiszpańskie tłumaczenie „Qvo Vadis” H.Sienkiewicza a także biografię Jana Pawła II. Dzisiejsze spotkanie z chilijskimi bukinistami w pewnym zakresie potwierdza to, o czym mówił mi kilka dni temu na Plaza de Armas, syn żołnierza Wermachtu – Chilijczycy nie potępiają faszyzmu ani komunizmu. Dzieje się tak chyba dlatego, że nie doświadczyli dotąd u siebie „dobrodziejstw” tych potwornych systemów totalitarnych. W przeciwieństwie do nich ja, musiałem przez 50 lat żyć w obu tych systemach.
17 wrzesień, poniedziałek
Po porannej toalecie spieszę na mszę do kościoła św. Łazarza. Ze zdziwieniem patrzę na puste ulice i pozamykane sklepy. Choć dziś jest dzień roboczy ale dwa następne dni są świąteczne więc Chilijczycy zafundowali sobie bardzo długi weekend. Kościół również zamknięty zatem wracam do hotelu i jem śniadanie. Po godzinie 10 wychodzę ponownie niosąc ze sobą w reklamówce brudną bieliznę. Niestety, pralnia też zamknięta. W tej sytuacji, brudy polecą ze mną do Nowej Zelandii. Zanoszę je z powrotem do hotelu a potem udaję się na przystanek przy Avenida Libertadore, skąd odchodzą autobusy na lotnisko. Wsiadam do czekającego już, pustego autobusu i kupuję bilet za 1 300 pesos. Pragnę koniecznie zaznajomić się z dojazdem i samym lotniskiem, żeby w środę nie być niczym zaskoczony. Jazda trwa około pół godziny. Port lotniczy nie jest za duży, ale widocznie dostosowany do miejscowych potrzeb. Szukam stanowisk mojego lotniczego przewoźnika Qantas. Są one oznaczone numerami 69 – 79. Rozmawiam przez chwilę z pracownicą z okienka, która wyjaśnia mi, że mój boarding-pass otrzymam u niej na 3 godziny przed odlotem. Zadowolony z rekonesansu, wracam najbliższym autobusem do centrum Santiago. Idę znajomymi ulicami na Plaza de Armas, gdzie jakiś dowcipniś zabawia swoim opowiadaniem zgromadzony tu tłum. W pewnej chwili udaje, że ciągnie linę od dzwonu, który w tym akurat momencie wybija na zegarze katedry godzinę 16. Otrzymuje gromkie oklaski. Malarze kręcą się przy swoich sztalugach a przy stolikach z tarotem, znowu czekają gromadki chętnych. Obiad jem w jadłodajni marketu Johnson. Tym razem decyduję się na wspaniale wyglądające danie z warzyw, które nie jest podawane na ciepło. Nic nadzwyczajnego. Popijam je piwem i przez chwilę obserwuję występy bardzo młodych tancerzy w strojach ludowych. Po wyjściu na ulicę, niespodziewanie trafiam na otwarty sklep z wędlinami i kupuję tam szynkę oraz twaróg. Prosiłem o 8 plasterków szynki, tymczasem obsługujący mnie ekspedient nakroił mi tej szynki chyba 0,8 kg. Zauważyłem to dopiero w hotelu. Na szczęście mogłem ją przechować w hotelowej lodówce. Wieczorem jeszcze raz udaję się do św. Łazarza na mszę. Kościół otwarty, ale ludzi niewielu. Czekamy na nadejście starego księdza ponad 10 minut. Wracam potem pustymi ulicami uniwersyteckiej dzielnicy i zaraz po kolacji kładę się spać.
18 wrzesień, wtorek
Wstaję dziś dość późno, bo o 8:30. Po śniadaniu udaję się przed Pałac Prezydencki, bo tam ma się odbyć uroczysta defilada. Rzeczywiście, obok fontanny rozłożony jest olbrzymi czerwony dywan, otoczony stojakami z rozwieszonym, ozdobnym sznurem. Przed gmachem Ministerstwa Obrony gromadzą się właśnie wysocy rangą oficerowie. Robię zdjęcie grupie komandorów w galowych mundurach z długimi szablami u pasa a potem dwom generałom łudząco podobnym w wystroju do generała Augusto Pinocheta. W pewnej chwili wszyscy oni wsiadają do stojących limuzyn i odjeżdżają w asyście pilotujących ich żandarmów na motocyklach. Rozglądam się dokoła i widzę, że grupa żołnierzy zaczęła zwijać pospiesznie czerwony dywan. Odjechały prawie wszystkie stojące przed Ministerstwem Obrony samochody i plac zrobił się pusty. Ruszam więc za pewnym fotoreportrem, który przechodzi na drugą stronę Avenidy Libertadore i szybkim krokiem kieruje się w jedną z bocznych uliczek. Podążam dokładnie jego śladem i widzę, że uliczka ta zapchana jest żołnierzami. Stoją tu zgromadzone oddziały paradne różnych rodzajów wojsk ze swymi sztandarami. Widzę duży oddział kobiecy w mundurach oficerskich. Stoją w szyku w obuwiu na wysokich obcasach z opuszczonymi szablami w dłoni. U każdej z nich błyszczy w uchu perełka.Ten widok robi na mnie duże wrażenie. Przecieram oczy, żeby upewnić się, że to nie jakaś scena operetkowa, ale prawdziwy oddział chilijskiej armii. Jeden z oficerów informuje głośno przez megafon, że za chwilę przybywa Prezydent Republiki, Pani Michelle Bachelet i dokona przeglądu wojska. Padają komendy i wkrótce pojawia się na koniach gwardia przyboczna Pani Prezydent. Ten widok znowu mnie zaskakuje, bo gwardziści łudząco podobni są do żołnierzy z Wermachtu – te same hełmy, ten sam kolor munduru. W otwartym kabriolecie stoi Pani Prezydent ubrana w biały kostium i przepasana ukośnie szarfą w kolorach narodowych. Stoję bardzo blisko przejeżdżającego wolno samochodu. Szykuję się do zrobienia efektownego zdjęcia ale niestety przez moment zasłaniają ją ochroniarze a potem mam kłopot z naciśnięciem migawki. W efekcie, udaje mi się sfotografować już tylko jej plecy. Pani Michelle Bachelet wygrała wybory w styczniu 2006 r. jako pierwsza w historii Republiki Chile kobieta. Ma 55 lat, wywodzi się z partii socjalistycznej, jest rozwódką i z wykształcenia pediatrą. Główne uroczystości dzisiejszego Święta Niepodległości, przeniesione zostały w ostatniej chwili na Plaza de Armas i tam właśnie zmierza samochód z Panią Prezydent. Policja i służby porządkowe pozagradzały metalowymi barierkami dostęp na ten plac i moje próby przedostania się tam spełzły na niczym. Świadkami tego co dzieje się teraz na Plaza de Armas są tylko ci, którzy przebywali tam w momencie odcięcia go od reszty miasta. Ulica na której odbywał się przegląd oddziałów wojskowych też była w tym czasie zablokowana ale ja byłem wtedy w centrum wydarzeń. Wielu mieszkańców Santiago jest oburzonych takim obrotem sprawy. Zgromadzeni przed metalowymi barierkami, zwracają się do żandarmów i głośno wyrażają swoje niezadowolenie. Widać to na ich twarzach. Słyszę często powtarzane słowo „demokracja”. Żandarmi są niestety głusi. Wracam więc na Avenida Libertadore i schodzę do stacji podziemnego metra. Kupuję bilet za 380 pesos i dojeżdżam nim do stacji Universidad de Santiago. Mam nadzieję kupić tu jakieś pieczywo bo w centrum wszystkie sklepy są pozamykane. Na jednej z bocznych uliczek otwarty jest prywatny sklep i kupuję w nim 2 bułki. Teraz szukam dogodnego miejsca, żeby sfotografować widoczne w oddali ośnieżone szczyty Cordillera Blanca i tracę na to ponad godzinę czasu. Wracam na Avenida Libertadore i postanawiam iść dalej do mojego hotelu piechotą. Słońce mocno przygrzewa, więc ściągam z siebie bluzę z polaru. Ulica jest prawie pusta, gdy zaczepia mnie idący z przeciwka chłopak, pytając o godzinę. Wyciągam do niego lewą rękę z zegarkiem. Chłopak patrzy na zegarek i zaczyna coś mówić po hiszpańsku. Sądząc, że w słońcu źle widzi cyferblat, zbliżam nieco rękę do jego twarzy i wtedy zostaję przez 18-latka zaatakowany. Znienacka chwyta za pasek futerału z moim aparatem fotograficznym i mocno szarpie. Pasek mam przewieszony ukośnie przez korpus i próba zerwania go nie udaje się młodemu opryszkowi. Przestraszony chyba moim głośnym potokiem słów w języku polskim, po prostu ucieka. Stoję przez chwilę rozdygotany i rozglądam sie wokół, ale nie widzę żadnego przechodnia. Gdyby atak był bardziej brutalny, nie mógłbym w tej chwili liczyć na żadną pomoc. Ten incydent jeszcze raz utwierdza mnie w przekonaniu, że Boża Opatrzność nie odstępuje mnie w tej podróży.
W drodze do hotelu odwiedzam salkę internetową i w e-mailu do rodziny starannie opisuję dzisiejsze wydarzenia. Wieczorem, ostatni raz uczestniczę w mszy u św.Łazarza. Celebruje ją starszy, siwy ksiądz w asyście znanej mi już, roztrzepanej ministrantki. Tym razem w prezbiterium pojawia się jeszcze młodziutki, szczupły i wysoki Mulat w albie, którego dotąd widywałem na mszach w sąsiedniej ławce i zawsze ubranego w beżową budrysówkę. Jego rola sprowadza się wyłącznie do przewracania kartek w mszale. W drodze do hotelu kupuję piwo „Escudo” i tabliczkę czekolady z orzechami. W recepcji hotelu opłacam jeszcze ostatni nocleg. Tydzień pobytu miałem już opłacony ale w rzeczywistości mój pobyt w Santiago trwa 8 dni. Jest już po 22, gdy zaciągam długi zamek błyskawiczny w moim śpiworze.
19 wrzesień, środa
Wstaję o 7:30 i z okna w kuchence widzę, że dzień jest bardzo słoneczny. Biorę ciepłą kapiel i tuż po godzinie 9, wychodzę żeby odszukać jakiś sklep z pieczywem. Nie jest to proste, bo sklepy nadal są pozamykane. Dziś w Chile kolejny, świąteczny dzień. Po długiej wędrówce pustymi ulicami, trafiam wreszcie na otwarty, mały sklepik na stacji benzynowej. Zmuszony jestem do kupna dużego, pszennego bochenka, bo połówek nie sprzedają. Wracając inną drogą, dostrzegam w pobliżu hotelu czynną cukiernię z bułkami ale jest to już przysłowiowa „musztarda po obiedzie”. W pokoju hotelowym przygotowuję sobie duże śniadanie: chleb z szynką i pomidorem popijam dwoma kubkami herbaty. Na drogę zabieram 3 podwójne skibki chleba pszennego i 1 skibkę podwójną z chleba razowego. Wszystko to mieści się idealnie w moim plastikowym pojemniku. Teraz biorę się za pakowanie, które trwa równą godzinę. O 11 opuszczam hotel, dźwigając ze sobą plecak i torbę. Przechodzę na drugą stronę ulicy Tucapel Jimenez i na znajdującym się tu niedużym dworcu autobusowym, oddaję do przechowalni mój plecak. Muszę to zrobić bo znalazłem się chwilowo w sytuacji dla mnie niewygodnej. Hotel musiałem opuścić do godziny 12, a mój samolot odlatuje dopiero wieczorem o godzinie 22. Na lotnisko mam zamiar wyruszyć około godziny 17. Pozostaje mi więc jeszcze pełne 6 godzin na pożegnanie się z Santiago. Miasto jest ładne ale na stałe nie chciałbym tu mieszkać. Być może z perspektywy zaledwie ośmiodniowego tu pobytu ocena ta nie jest miarodajna. Mając do wyboru Limę, La Paz i Santiago, wybrałbym raczej La Paz. Na tego typu rozmyślania mam jeszcze dużo czasu a tymczasem wychodząc na ulicę, słyszę orkiestrę. Na Avenida Libertadore defilują marynarze z Armada de Chile. Są to kadeci słynnej szkoły morskiej Escuela Naval „Arturo Prat” z Valparaiso. Maszerują szeroką ławą, po 8 w jednym szeregu, głośno śpiewając. Widać wśród nich kilka dziewczyn, wyróżniających się tylko innym nakryciem głowy – kapelusikiem zamiast czapki. W swych granatowo-białych mundurach, prezentują się bardzo pięknie. Postanawiam teraz ponownie udać się na wzgórze Santa Lucia, żeby zrobić kilka zdjęć bo warunki do fotografowania są dziś doskonałe. Alejki wzgórza pełne zakochanych par. Po zejściu, zaglądam do supermercado, gdzie kupuję lody czekoladowe, orzechy włoskie i sok ananasowy płacąc za wszystko 3 600 pesos. Lody okazały się jakąś zimną masą owocową, umieszczoną w czekoladowej skorupie. Trzeba to było jeść szybko, żeby się nie rozpłynęło. Siadam więc na ławce przystanku autobusowego i tam spokojnie delektuję się zakupami. Idąc Avenida Libertadore, w pewnej chwili podchodzę do niewidomego żebraka i wręczam mu pół bochenka chleba, który pozostał mi od śniadania. Żebrak jest głodny, bo od razu sprawdza palcami zawartość torby i bierze się za jedzenie. Dochodzi już godzina 15 i idę odebrać swój plecak z przechowalni. Podchodzę na przystanek skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko ale stoją tu tylko dwa samochody policyjne. Żandarm w samochodzie wyjaśnia mi, że autobusy te pojąwią się tu za godzinę. Teraz, głowna trasa wyłaczona jest z ruchu, żeby umożliwić swobodny przejazd samochodom z VIP-ami. Zdejmuję plecak i siadam na pobliskiej ławce. Kilka ładnych samochodów rzeczywiście tędy przejeżdża ale potem jezdnia pustoszeje i widać tylko spacerujących przechodniów. Po godzinie znikają żandarmi ale zakaz ruchu obowiązuje nadal. Chłopak, który przysiadł się na moją ławkę i zaczął ze mną rozmowę, radzi mi, żebym podszedł 300 metrów dalej, gdzie ruch nie jest wstrzymany i tam próbował odnaleźć jadący na lotnisko autobus. Zakładam plecak i ruszam. Dostrzegam jadący autobus z napisem „Airport” ale nie reaguje on na moje kiwanie ręką. Muszę z moimi tobołami podbiec do przystanku znajdującego się 150 m. dalej. Wsiadam zziajany do pustego autobusu i upewniam się jeszcze u kierowcy, czy aby na pewno jedzie na lotnisko. Pół godziny później wchodzę do dużego holu dworca lotniczego. Biorę wózek, na którym umieszczam moje bagaże i siadam na wolnym fotelu. Stanowiska linii Qantas załatwiaja w tej chwili poasażerów odlatujących do Sydney. Dopiero potem, o godzinie 19:30 rozpocznie się obsługa pasażerów lecących do Auckland. Na ekranie z odlotami widzę nazwy miast z którymi Santiago utrzymuje bezpośredni kontakt. Są to: Nowy York, Atlanta, Tahiti, Miami, Buenos Aires, Lima a nawet europejski Frankfurt. W kiosku dworcowym kupuję długopis i biorę się za spisywanie moich notatek z podróży. Na tym zajęciu, czas biegnie bardzo szybko. Po godzinie 19 spogladam w kierunku stanowisk Qantas i widzę, że stoi tam już dość długa kolejka. Zrywam się z fotela, chwytam za wózek i biegnę stanąć na końcu tej kolejki jako 30 osoba. Pół godziny trwa jeszcze oczekiwanie, na otwarcie trzech stanowisk.Za mną ustawiają się kolejni pasażerowie. Gdy wreszcie zjawiają się pracownicy Qantasa, na monitorach nad stanowiskami wyświetlony zostaje napis „Auckland”i numer mojego lotu. Nareszcie! Jest już po 20, gdy ściskając w ręku boarding-pass, rozglądam się po opustoszałym już holu dworca lotniczego w Santiago w poszukiwaniu restauracji. Znajduje się w głębi holu, na I piętrze. Zamawiam herbatę i płacę za nią aż 2 $. Posilony zrobionymi jeszcze w hotelu kanapkami, ustawiam sie teraz w niewielkiej kolejce do Biura Imigracyjnego. Mając już w paszporcie odpowiednie stempelki, przechodzę odprawę celną. Moją torbę prześwietla specjalne urządzenie a ja przechodzę przez bramkę do wykrywania metali. Zapala się lampka i piszczy urzadzenie alarmowe. Każą mi opróżnić kieszenie. Wkładam do nich rękę i oprócz pęku kluczy, wyczuwam jeszcze mój scyzoryk. Zapomniałem włożyć go do plecaka i jeśli teraz go wyjmę, zostanie mi skonfiskowany. Wyjmuję tylko klucze i powtórnie przechodzę przez bramkę. Udało się! Ich urządzenia nie są zbyt dokładne. Teraz dopiero mogę odszukać swój gate oznaczony nr.19. Przechodząc przez sklep ze słodyczami sprawdzam ile zostało mi jeszcze chilijskiej waluty w portmonetce i kupuję praliny za 2 635 pesos. Przed swoim gate’em czekam jeszcze około pół godziny i wreszcie zajmuję miejsce w samolocie, obok siedzącej przy oknie mieszkanki Melbourne. To już ostatnie chwile spędzane przeze mnie w Ameryce Południowej. Przyglądałem się temu pięknemu kontynentowi przez 34 dni. Po starcie samolotu, cały czas śledzę jego kurs na monitorze umieszczonym w oparciu fotela. Szkoda, że to nocna pora, i nie zobaczę Aconcagui - najwyższego szczytu w Andach. Ta licząca sobie 6 960 m. góra, jest doskonale widoczna z samolotów startujących lub lądujących w Santiago. Początkowo wydaje mi się, że lecimy ku Antarktydzie. Parę godzin później widać jednak wyraźnie, że samolot nasz unosi się nad wodami południowego Pacyfiku, kierując się na zachód. Stewardesy roznoszą ciepłą kolację, po której zapadam w sen. Lot z Santiago do Auckland trwa 12,5 godziny. W tym czasie przelatując nad południkiem 180 ze wschodu na zachód, gubię 1 dzień.