Geoblog.pl    pielgrzym    Podróże    W 67 dni dookoła świata    Na tropach Inków
Zwiń mapę
2007
20
sie

Na tropach Inków

 
Peru
Peru, Cuzco
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13322 km
 
Wjeżdżamy w dość płasko usytuowaną dolinę w której zaczynają pojawiać się liczne zabudowania. To Cuzco – od roku 1438 za rządów Pachacutec stało się stolicą państwa Inków. Znajdujemy się na wysokości 3.500 m. Wita nas posąg władcy, stojący na wysokiej, kamiennej kolumnie, a pod nim dostrzegam na trawniku pasącą się spokojnie lamę. W czasie całej dotychczasowej podróży przez Peru, jakoś nie udawało mi się jej spotkać i dopiero teraz widzę ją po raz pierwszy. Wysiadam na niewielkim placyku dworca autubusowego i odbieram swój plecak. Niebo bezchmurne i słońce grzejąc ostro, rzuca pod stopy niewielki cień. Jest kwadrans po godzinie 13. Umawiam się z taksówkarzem, że zawiezie mnie za 5 soli do Alberque Municipale. Na gwarnej ulicy pełno samochodów i spieszących gdzieś ludzi. Wjeżdżamy w bardzo wąską kamienną uliczkę, która pnie się w górę. „To tutaj” – mówi do mnie taksówkarz. Płacę i wysiadam. Niestety, w schronisku nie ma wolnych miejsc. Z plecakiem i torbą, pokonuję kolejne, kamienne stopnie i wchodzę na sąsiednią uliczkę. W recepcji prywatnego hoteliku (hospedaje) dowiaduję się, że cena za łóżko wynosi 30 soli. Odwracam się więc zrezygnowny w kierunku wyjścia ale wtedy pojawia się jego właściciel – Caral Vasoy i pyta po hiszpańsku, na jak długo chciałbym zamieszkać. Proszę o długopis i na kartce papieru piszę: 5 noche x 20 soles = 100 soles. Targuję się w ten sposób o niższą cenę. Właściciel przygląda się mojemu wyliczeniu i po chwili kiwa potakująco głową – zgadza się. Przechodzę więc przez niewielkie patio połączone z bufetem i wchodzę do ciasnego korytarza w którym widoczne na wprost drzwi prowadzą do mojego pokoju. Znajdują się tu dwa łóżka i z okna piękny widok na Plaza de Armas i stojące przy nim kościoły. Hotel nosi nazwę Samanapata i mieści się przy Calle Resbalosa nr 410. Moim sąsiadem z pokoju jest młody Australijczyk o imieniu Gary. Zamierza wędrować po Ameryce Południowej aż do listopada. Razem, śpimy tylko 1 noc bo on wrócił właśnie z Machu Picchu i jutro jedzie dalej. Łazienka jest wspólna dla 3 pokoi. Biorę ciepły prysznic, przebieram się w czystą bieliznę i czyste spodnie oraz koszulę. Brudy odbiera ode mnie pracownica hotelu i za 3 sole oddaje je wieczorem czyste i wyprasowane. Teraz udaję sie do restauracji na obiad. Wchodzę na piętro i siadam przy stoliku ustawionym na niewielkim balkonie. Pode mną pełna gwaru uliczka dochodząca do Plaza de Armas. Przed słońcem zabezpiecza mnie okap dachu. Podają mi najpierw przystawkę – zapiekane ciasto w formie dużego jaja z warzywami w środku i do tego jakiś smaczny napój. Potem pojawia się stek wołowy z sadzonym jajkiem, frytki i warzywa. Dobiegaja mnie dźwięki jakiejś orkiestry grającej szybkie andyjskie melodie. Wszystko bardzo mi smakuje. Popijam to piwem i naprawdę czuję się jak w „siódmym niebie”. Za obiad płacę 22 sole. Zmrok zapada w Cuzco tuż po godzinie 18. Ponieważ katedra jest już zamknięta, udaję sie do sąsiedniego kościoła na mszę wieczorną.

21 sierpień, wtorek
Nastepnego dnia rano, wstaję już o godzinie 6. Po porannej toalecie, ruszam na miasto zabierając ze sobą aparat fotograficzny. Poranek jest słoneczny ale jeszcze niezbyt ciepły. Nisko stojące słońce, ładnie oświetla budynki przy Plaza de Armas. Robię kilka zdjęć. W ogromnym kościele Iglesia de la Compania daje się zauważyć tylko sprzątacz zamiatający posadzkę. Na poranną mszę, przybywa zaledwie kilka osób. Wracam potem do hotelu, gdzie czeka już na mnie śniadanie: ciepłe bułki, masło, dżem i jajecznica z ziołami. Cukier do kawy nie jest biały, tylko jakiś szary. W pokoju hotelowym żegnam się z Garym i zjadam jeszcze wczorajsze zapasy – mleczną bułkę z żółtym serem, popijając to sokiem ananasowym. Wychodzę do miasta poszukać poczty. Znajduję ją na Avenida El Sol i kupuję 7 znaczków do wybranych już wcześniej widokówek. Gdy adresuję pocztówki, ktoś klepie mnie po plecach i słyszę: Buenosdias amigo – my friend! To hiszpańsko-angielskie pozdrowienie pada z uśmiechniętych ust gospodarza mojego hotelu – Carala. W jezyku angielskim, zna zaledwie kilka słów. Przedstawia mi przy okazji swoja mamę, z którą wyruszył na zakupy. Z poczty, idąc tą samą ulicą, dochodzę do skweru obficie zraszanego wodą z hydrantu. Tuż za skwerem wznoszą się kamienne mury kościoła – Convento de Santo Domingo, zbudowanego na fragmencie zniszczonej Świątyni Słońca noszącej nazwę Qorikancha. Dla Inków była to świątynia najważniejsza. W jej wnętrzu znajdował się olbrzymi, złoty dysk a jej mury, pokrywały złote i srebrne blachy. Kupuję za 6 soli bilet wstępu i już po chwili przyglądam się ślicznym krużgankom otaczającym wewnętrzny dziedziniec. W krużgankach zawieszone są duże obrazy. W niektórych pomieszczeniach, nadal trwają prace restauracyjne. Widać wyraźnie, jak starannie dopasowane są do siebie kamienne bloki. Nie łaczy ich żadna zaprawa a w szczelinę pomiędzy kamieniami, nie sposób wcisnąć nawet żyletki. Po opuszczeniu muzeum, zaglądam do kawiarni, gdzie za 3 sole dostaję kawę i ciastko. Sprawdzam jeszcze swoją e-mailową skrzynkę ale brak w niej listów do mnie. Wracam do hotelu na południową sjestę i wtedy odwiedza mnie w pokoju właściciel pobliskiego biura turystycznego. Za 105 soli wykupuję u niego dwie wycieczki do Świętej Doliny na dwa następne dni. Potem biorę się za spisywanie moich notatek z podróży ale w pokoju jest zimno więc przenoszę się do patio, gdzie siadam na fotelu i wygrzewam się w promieniach peruwiańskiego słońca.
Około godziny 14, wychodzę na obiad do pobliskiego baru meksykańskiego. Lokal jest zupełnie pusty. Zastanawia mnie na jakiej zasadzie, funkcjonuje w Cuzco tak olbrzymia liczba lokali gastronomicznych. Choć turystów jest tu bardzo dużo, bary w większości świecą pustkami a mimo to są czynne. Do tego dochodzi jeszcze konkurencja ulicznych barów przenośnych – tych najtańszych. Nie potrafię tego zrozumieć. Zjadam dużą porcję kurczaka drobno zasmażonego z warzywami i chipsami. Na osobnych miseczkach znajduje się ryż oraz drobno posiekane warzywa w bardzo ostrej zaprawie. Popijam to miejscowym piwem „Cuzco” i płacę za wszystko 17 soli. Udaję sie teraz do banku, gdzie z bankomatu pobieram na swoją kartę 500 soli. Robi się już szaro i zimno ale na rzęsiście oświetlonym Plaza de Armas ruch pojazdów i ludzi wcale nie maleje. Wracam do hotelu i po wypiciu gorącej herbaty z mleczną bułką i serem, zaszywam się w swoim amerykańskim śpiworze już o godzinie 19:30.

22 sierpień, środa
O godzinie 5 rano zrywa mnie dźwięk budzika zza ściany, gdzie mieszkają Kanadyjczycy. Po porannej toalecie zakładam na siebie ciepły polar i schodzę kamienną uliczką Calle Suecia do katedry. Jest mi trochę zimno w głowę. W katedrze trwa już poranna msza, na którą przyszło dużo ludzi. Idę więc do sąsiedniego kościoła Iglesia de la Compania, gdzie obok 8 zakonnic i mnie, przychodzi na mszę jeszcze kilka osób. Śniadanie w hotelu jem w towarzystwie 2 studentów z Limy. Korzystają z 2 tygodniowej przerwy semestralnej i wybierają się na Machu Picchu. Potem idę do pobliskiego internetu, znajdującego się w biurze turystycznym, z którego wykupiłem na dziś wycieczkę. Ta wycieczka chyba nie dojdzie do skutku, bo brakuje chętnych – informuje mnie właściciel biura. Proszę go, żeby mi narysował trasę, którą będę mógł samodzielnie dotrzeć do Sacsayhuaman, Q’enco, Puca Pucara i Tambo Machay. Muszę wiedzieć, jaką ulicą opuścić miasto. Po godzinie 10, nacieram się kremem przeciwsłonecznym, biorę aparat fotograficzny, na głowę zakładam bejsbolówkę i ruszam z hotelu pokazaną mi trasą. Calle Suecia cały czas pnie się w górę. Dochodzę do kościoła Iglesia San Cristobal , skąd roztacza się piękny widok na położone w dole miasto. Obok kościoła, czeka na turystów kilka kobiet w kolorowych strojach z lamami. Można je fotografować, ale trzeba im za to zapłacić. Ze straganu z pamiątkami, wybiaram niewielkie kamienne tumi i płacę za nie 10 soli. Ruszam dalej drogą, która cały czas, pnie się lekko w górę. Po kilkunastu minutach staję przed kioskiem z kasą, w którym muszę wykupić za 40 soli bilet wstępu na wszystkie, znajdujące się dalej ruiny twierdz. Opłata, muszę to przyznać, mocno wygórowana. Teraz, dość wąska, skalista ścieżka prowadzi mnie do położonych nieco wyżej ruin twierdzy Sacsayhuaman. Tę olbrzymią budowlę, na stromym wzgórzu ponad miastem, założył w XV wieku władca Inków Pachacutec. Ukończono ją zaś całkowicie, już w czasach hiszpańskiej konkwisty. Otaczają ją 3 potężne, wysokie na 16 metrów zygzakowate mury. W twierdzy mogło się schronić ponad 10 tys. ludzi i w czasach konkwisty, była ona sceną krwawych walk. Prowadzone są tu aktualnie prace wykopaliskowe. Za zgodą archeologów wchodzę na zagrodzony taśmą teren wykopków i robię kilka zdjęć. W metrowym dole widać odsłonięty kamienny mur w idealnym stanie. Na dużym kamieniu, na środku rozległego placu siedzi kondor. Chcąc go z bliska sfotografować, trzeba zapłacić jego właścicielowi 4 sole. Nieco dalej widać stoiska z pamiątkami i wodą mineralną w plastikowych butelkach. Dwie starsze, grube kobiety są Rosjankami. Pozdrawiam je, ale one nie bardzo chętnie ze mną rozmawiają, bo kończą już zwiedzanie ruin. Ruszam szosą dalej i po kilkunastu minutach dochodzę do ruin Q’enco. Z prawej strony szosy widać je jak na dłoni. Widac również ową skałę, spełniającą funkcje ceremonialne. W pobliżu szosy dwie Peruwianki rozłożyły swój warsztat tkacki. Nie zatrzymuję się jednak i po chwili doganiam parę Niemców w średnim wieku. Niemcy schodzą z szosy i idą na skróty przez skalistą łąkę ale tutaj teren wznosi się bardziej stromo. Idę za nimi i po 100 metrach muszę odpocząć. Niemcy są w lepszej kondycji fizycznej ode mnie i po pewnym czasie znikają mi z pola widzenia. Zastanawiam się, dlaczego tak szybko brakuje mi tchu, bo jeszcze nie wiem, że wspinam się w tej chwili na wysokość 3 750 m. Mijają mnie jeźdźcy na koniach, zdążający w kierunku przeciwnym. Mocno zmęczony, docieram wreszcie do szosy przy której spotykam grupę tubylców pasących lamy. Kupuję od nich 2 banany, chwile odpoczywam i idę dalej. Niebo bezchmurne i słońce mocno przygrzewa. Przechodzę przez jakąś wioskę za którą znajdują się ruiny fortu Puca Pucara. Do Tambo Machay jest już stąd bardzo blisko. Idę zaledwie 15 minut i najpierw trafiam na licznie rozmieszczone tu stragany z pamiątkami. Przystaję na moment przed stoiskiem, gdzie można kupić poncha z alpaki i od razu jego właściciel wdaje się ze mną w rozmowę. Wypytuje mnie skąd jestem i koniecznie namawia na zakup ładnego, beżowego poncha za 120 soli. Tłumaczę mu, że zastanowię się nad tym i zajdę tu w drodze powrotnej.
W Tambo Machay, władca Inków przebywał podczas polowań. Był to rytuał związany z kultem przodków. Płynie tu wodny strumień, a od dawnych czasów budowle sakralne wznosili Inkowie właśnie wokół takich miejsc. Cztery nisze widoczne w murze tej budowli, są być może nawiązaniem do mitu Inków, opowiadającego historię 4 braci wyłaniających się z jaskini. Kamień, jaskinie i przodkowie, są w tej kulturze ściśle ze sobą powiązane. Tambo Machay nazywane jest również inkaskimi termami. Robię kilka zdjęć i rozpoczynam drogę powrotną do Cuzco. Sprzedawca ponch momentalnie zjawia się przy mnie i obiecuje, że dokonany przeze mnie zakup będzie tańszy. Uśmiecham się do niego i tłumaczę mu, że przede mną jeszcze bardzo daleka droga a ten zakup przeszkadzałby mi w dalszej podróży. Po powrocie do kraju, żałowałem jednak, że nie sfinalizowałem tej transakcji.
Około godziny 14 zatrzymuję się w wiejskiej restauracji na obiad. Lokal jest dość prymitywny i spełnia jednocześnie rolę sklepu z pamiątkami. Przy stole kończy właśnie posiłek jakaś para Peruwiańczyków. Zagadują mnie pytaniem skąd jestem i na wiadomość, że z Polski, mężczyzna nalewa mi lampkę czerwonego wina wznosząc toast Viva Polonia! Za talerz wołowiny z warzywami i piwo, musiałem zapłacić aż 12 soli. Jest to jedyny w tym osiedlu bar a więc jego właściciel starannie wykorzystuje dobrodziejstwa monopolu. Wspomnę jeszcze, żę rozpoczynając jedzenie obiadu, najpierw musiałem usunąć z talerza długi, czarny włos kucharki.
Do hotelu wracam około godziny 17. W sklepie kupuję coś na kolację i odwiedzam jeszcze internet, żeby na bieżąco przekazać rodzinie informacje z mojej podróży. Zmęczony trochę dzisiejszym, trzydziestokilometrowym spacerem, kładę się spać już o 21.

23 sierpień, czwartek
Poranną mszę w kościele Iglesia de la Compania, odprawia codziennie ten sam ksiądz, w starszym już wieku. Liczba księży w Peru jest niewystarczająca i dlatego niektóre kościoły są po prostu zamknięte. Po śniadaniu, czekam w hotelu na wiadomość z biura turystycznego o dzisiejszej wycieczce autokarowej do Świętej Doliny. O 8:45 zjawia się młoda pracownica tego biura i razem udajemy sie do autobusu, czekającego na mnie w jednej z bocznych uliczek od Plaza de Armas. Autobus jest już prawie pełen i rusza chwilę po moim przyjściu. Przewodniczka ma na imię Lilianna i długo mówi coś po hiszpańsku a potem po angielsku. Mówi jednak tak szybko, że większość przekazywanych przez nią informacji nie dociera do mnie. Za oknem znikają ostatnie zabudowania Cuzco. Droga prowadzi wśród wysokich skał. Co chwilę mijamy rosnące przy szosie duże opuncje i agawy. Widać też niekiedy drzewa eukaliptusowe. Wysoko zaś w górze, spoglądają na nas skąpane w słońcu, ośnieżone szczyty Andów. Pierwszy postój mamy w Pisac, gdzie dużym zainteresowaniem cieszy się miejscowe targowisko. Potem, autobus zatrzymuje się na placyku blisko szosy i trzeba tu wykupić bilet wstępu na tereny ruin za 40 soli. Ruszamy następnie piechotą do oddalonych o 3 kilometry kamiennych ruin dawnej świątyni i obserwatorium astronomicznego. Droga jest skalista i albo się wznosi, albo opada. Jest przy tym dość wąska i trzeba bardzo uważać, gdy mijamy idących z przeciwnego kierunku turystów. Niektóre fragmenty tej budowli zachowały się w dobrym stanie. Starannie dopasowane do siebie kamienie, posiadają bardzo gładką powierzchnię. Otwory okienne i drzwi mają charakterystyczny dla sztuki inkaskiej, trapezoidalny kształt. Po krótkim odpoczynku i sesji fotograficznej, wracamy tą samą drogą do czekającego na nas autobusu. Po sprawdzeniu obecności, autokar rusza teraz do miejscowości Urubamba, gdzie w miejscowej restauracji zatrzymujemy się na obiad. Po wykupieniu bonu za 15 soli, korzystamy ze szwedzkiego stołu. Każdy więc wybiera to, na co ma ochotę. Siadam w ogrodzie pod parasolem i delektuję się wołowiną z warzywami. Wołowina jest nieco twarda i w momencie przekrawania, kawałek jej ląduje na moich jasnych spodniach wraz z czerwonym sosem. Rozglądam się bezradnie i kelnerka po chwili przynosi mi ręcznik z ciepłą wodą. Niestety, choć mokre spodnie schną na słońcu bardzo szybko, ale czerwonej plamy od sosu nie da się usunąć samym ścieraniem. Jedziemy teraz obejrzeć twierdzę inkaską w Ollantaytambo. Twierdza wybudowana została na niemal pionowo wznoszących się ścianach skalnych. Na umieszczonych tam tarasach, znajdowały się wąskie pola uprawne. Była tu również świątynia. To była główna warownia Inków, po upadku Cuzco w roku 1536. Żeby dostać się na wyższe partie ruin, trzeba mozolnie wspinać się w górę kamiennymi schodkami. Po dojściu tam, oczom ukazuje się rozległy widok na dolinę. Wieje tu jednak bardzo silny i zimny wiatr. Szukamy osłony skalnej a nasza przewodniczka, pokazuje nam w zarysie krawędzi olbrzymiej skały, profil głowy Inki. Podobieństwo jest zdumiewające. Tu równiez trwają archeologiczne wykopaliska. Słońce chyli się już ku zachodowi, gdy ruszamy autobusem do Chinchero. Jest nas w autobusie trochę mniej, bo część jadących z nami turystów, potraktowała Ollantaytambo jako przystanek w drodze na Machu Picchu. W Chinchero znajduje się bardzo stary kościół katolicki, w którym nabożeństwa odprawiane są do dziś w języku inkaskim – keczua. Wzdłuż drogi prowadzącej od postoju autobusów do kościoła stoją liczne stragany z pamiątkami. Wnętrze kościołą jest mocno zaniedbane i robi wrażenie, jakby od chwili powstania, nikt nie przeprowadzał tu remontu. Gdy wychodzimy z kościoła jest już ciemno i nad naszymi głowami rozpościera się wspaniała czasza, roziskrzonego gwiazdami nieba. Zwracam się do Lilianny z prośbą, żeby pokazała mi na niebie Krzyż Południa. Lilianna jest mocno zdziwiona, że widzę go po raz pierwszy w życiu. Świeci jasnym blaskiem tuż nad horyzontem i będzie mi już towarzyszył do końca mojej długiej podróży.
O godzinie 19:20 dojeżdżamy do Cuzco. W drodze do hotelu, zaglądam do internetu i z radością odczytuję otrzymany od starszej córki list. Zaraz też w liście do niej, dzielę sie wrażeniami z mojej wędrówki.

24 sierpień, piątek
Rano jestem jak zwykle o godz. 7 na mszy w kościele Iglesia de la Compania. Potem jem śniadanie w towarzystwie 2 Francuzów w naszym hotelowym patio. O godz. 8:30 przewodnik z biura turystycznego, zabiera mnie na kolejną wycieczkę do Tipon. Wsiadam do samochodu osobowego obok kierowcy a z tyłu sadowi się dwoje Peruwiańczyków z Limy – starsza już wiekiem senora Manuela, ze swym rosłym synem Hugo. Wyjeżdżamy z Cuzco tylko w trójkę z kierowcą - przewodnikiem kierując się na zachód. Dzień jest bardzo słoneczny. Zwiedzane dziś obiekty dotyczą okresu prekolumbijskiego. Warownia usytuowana jest pomiędzy dwoma skalnymi ścianami i żeby się tam dostać, czeka nas bardzo mozolna wspinaczka. Pani Manueli wyraźnie brakuje sił, ale jej syn, nie kwapi się jakoś z pomocą. Kilka razy pomagam więc jej swoim ramieniem. Zachował się tu w doskonałym stanie, system rozprowadzania wody. Płynie ona szeregiem dokładnie wytyczonych w skale, nieckowatych kanałów. Następnym obiektem do zwiedzania, do którego podwozi nas samochód, jest Pikillaqta. Bilet wstepu kosztuje tu 5 soli. Teren jest płaski i dość rozległy. Idziemy ulicą o szerokości 2 m. wytyczoną przez wysoki, kamienny mur. Wszędzie widać resztki kamiennych ścian domów, wznoszonych przy użyciu zaprawy. Mieszkańcy tego osiedla musieli być niewielkiej postury, bo wchodząc w uliczkę, trzeba się przeciskać przez bardzo wąską szparę. Na koniec jedziemy do Andahuaylillas, obejrzeć zabytkowy kościół z dużymi obrazami, oprawionymi w olbrzymie, złocone ramy. Uwaga zwiedzających, skierowana jest na drewniane sklepienie kościoła. W drodze powrotnej do Cuzco, kierowca zatrzymuje się przed piekarnią. W powietrzu roznosi się intensywny zapach pieczonego chleba. Nie kupuję go jednak, bo jutro rozpoczynam swą dwudniową podróż do Agua Calientes, żeby zaliczyć Machu Picchu. Z Cuzco do Agua Calientes można dojechać tylko koleją. Podróż trwa zaledwie 3 godziny, ale bilet w obie strony kosztuje aż 200 $. Dawniej, bilet był tani ale gdy w Peru zorientowano się, jak wielkim zainteresowaniem cieszy się Machu Picchu, podkręcono ceny za dojazd. Dla turystów z ograniczonym limitem wydatków, pozostaje więc jazda autobusami drogą okrężną przez Santa Maria i Santa Teresa.
W hotelu spotykam Carala, który ku mojemu zaskoczeniu dopomina się o zapłatę. Byłem przekonany, że należne mu 100 soli, opłaciłem już pierwszego dnia. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że z tą opłatą rzeczywiście zalegam. Przepraszam więc Carala jak tylko potrafię i wręczam mu pieniądze. Na ulicy zatrzymuję taksówkę i proszę o podwiezienie do stacji autobusowej Santiago. Przejaz kosztuje mnie 3 sole i po chwili wysiadam na jakimś niewielkim, obskurnym podwórzu, zastawionym samochodami osobowymi. Pytam o kasę biletową. Wskazują mi niewielki stolik przycupnięty obok drewnianego filara, za ktorym siedzi bardzo młoda dziewczyna. Sprzedaje mi bilet na jutro do Santa Maria i żąda za niego 35 soli. Jestem trochę zaskoczony ceną biletu, bo w/g informacji internetowych, w ubiegłym roku kosztował on 19 soli. Kupuje ten bilet i do hotelu wracam piechotą. Po drodze jem banana, który jest jakiś duży i niezbyt smaczny a potem wstepuję do chińskiej restauracji na obiad. Zamawiam zupę bezmięsną i drugie danie z ostryg. Nie czekam długo, bo lokal jest pusty i po chwili na moim stole ląduje olbrzymia waza z zupą. Jest bardzo smaczna i gdy kończę ją jeść, uświadamiam sobie, że jestem już syty. Tymczasem czeka na mnie jeszcze drugie danie na olbrzymim talerzu. Tłumaczę sobie, że jutro przede mną daleka podróż, więc trzeba się dobrze najeść. Opróżniam powoli talerz i płacę za wszystko 14 soli. Z restauracji nie jest już daleko do hotelu. Kupuję jeszcze w sklepie 2 piwa i za chwilę siadam z nimi w hotelowym patio, zapraszając do towarzystwa Carala. Uzgadniam z nim że jutro, wyruszając na Machu Picchu przechowam na kilka dni w jego kantorku swój plecak. Mnie, wystarczy na drogę tylko torba podróżna. Caral na wszystko sie zgadza i za chwilę, rewanżuje się nastepnym piwem. Do naszego stolika dosiada się jeszcze para Francuzów z Lyonu i pojawia sie kolejne piwo. Francuzi zaciekawieni są moją podróżą bo oni przylecieli do Peru tylko na 2 tygodnie. Żegnam towarzystwo o 20:30 i w pokoju hotelowym jeszcze raz oglądam swój bilet autobusowy. Wtedy dostrzegam, że jest wystawiony nie do Santa Maria ale do Quillabamby – miejscowości leżącej znacznie dalej niż Santa Maria. Rozumiem teraz, skąd się wziełą tak wysoka cena za bilet. Jutro, muszę sprostować tę pomyłkę, ewidentnie zawinioną przez kasjerkę. Kładę sie spać ale przed godziną 24 budzę się i prawie biegnę do łazienki. Złapało mnie silne rozwolnienie, połączone z wymiotami. Brzuch mnie nie boli ale czuję wyraźnie niestrawność żołądka. Wracam do łóżka i za pół godziny znowu pędzę do łazienki. Trwa to tak, do samego świtu.

25 sierpień, sobota
Nad ranem wymioty ustają ale rozwolnienie jeszcze mnie prześladuje. Około godziny 6 wstaję z łóżka, golę się i ruszam na mszę. Tym razem zdążyłem na 6:30 do katedry. Jest pełno ludzi ubranych po wiejsku i śpiewają dużo pieśni w języku keczua. Po mszy kieruję się do pobliskiej kawiarni, gdzie zamawiam herbatę i pędzę do ubikacji. Herbata kosztuje 2 sole i po jej wypiciu proszę o wrzątek, którym jeszcze raz zalewam herbaciany woreczek. W drodze powrotnej do hotelu zaczynam rozmyślać, czy nie zrezygnować z dzisiejszej podróży. Może się przecież zdarzyć, że będę zmuszony zatrzymać autobus, bo na pewno nie będzie w nim ubikacji. W drzwiach hotelu spotykam Carala, który już wie co mi dolega. W małym hotelu, w nocy słyszy się przecież wszystko. Wypijam na stojąco w patio kolejne dwie gorące, gorzkie herbaty, którymi poi mnie Caral. Jest godzina 7:30. W specjalnej komórce do przechowywania bagaży pozostawiam swój spakowany plecak oraz reklamówkę z sokiem ananasowym i bułkami. Żegnam Carala i powoli ruszam ulicą w dół do Plaza de Armas. W zatrzymanej taksówce pokazuję jej właścicielowi mój bilet autobusowy i proszę żeby mnie zawiózł tam, gdzie mieści sie ta stacja, za 3 sole. Kiwa potakująco głową ale zatrzymujemy się jednak na innej stacji, gdzie widzę mnóstwo autobusów. Tłumaczę taksówkarzowi, że to nie tu i jeszcze raz pokazuję mu swój bilet. Podwozi mnie kawałek dalej gdzie rozpoznaję znajome podwórko ale już chce ode mnie 4 sole. Nie zgadzam sie na to i wręczam mu ustalone wcześniej 3 sole. Podchodzę do tej samej kasjerki co wczoraj i staram się wyjaśnić jej pomyłkę na wystawionym mi bilecie. Ogląda ten bilet i mówi, że wszystko jest na nim prawidłowe. Przejazd do Quillabamby kosztuje tyle samo co do Santa Maria. Zdenerwowany, zaczynam na nią krzyczeć po polsku i wtedy robi się wokół cisza i zjawia się kierownik stacji. Bierze mój bilet, starannie go czyta i po chwili znowu zaczyna mi tłumaczyć, że wszystko się tu zgadza. Pytam go więc, gdzie czeka na mnie ten autobus do Santa Maria. Wtedy okazuje się, że pojadę nie autobusem ale samochodem osobowym. Firma w której wykupiłem wczoraj bilet, przewozi swoich klientów wyłącznie taksówkami. Prowadzi mnie kawałek dalej, otwiera przednie drzwi jakiejś białej toyoty i pokazuje mi miejsce obok kierowcy. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego bilet kosztował 35 soli i jestem nawet zadowolony z tej pomyłki. Pojadę wygodnie i będę mógł w każdej chwili prosić kierowcę o zatrzymanie. Chowam w bagażniku swoją torbę i zamawiam w podwórkowym bufecie gorzką herbatę. Ruszyć mamy dopiero za 10 minut.




 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (12)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
mitrofan
mitrofan - 2008-09-01 12:37
Pozdrawiam serdecznie. Twoja podróż zrobiła na mnie duże wrażenie. Podobają mi się tez zdjęcia. Będę brała z Ciebie przykład. Wiek nie jest przeszkodą. Podróż jest tak naprawdę potrzebą duszy.
 
geminus
geminus - 2009-01-29 22:56
Bardzo ladnie opisane. Piekne zdjecia i duzo informacji dla potencjalnych podroznikow chcacych rurszyc tym szlakiem. Brawo !
 
Irena
Irena - 2009-12-30 15:52
Bardzo gratuluję odwagi, mam nadzieję, że też uda mi się spełnić moje marzenia, czytając o Pana podróży człowiek wierzy, że jemu też się uda.
Bardzo fajne informacje praktyczne. Jeszcze raz gratuluję i serdecznie pozdrawiam.
 
tealover
tealover - 2012-10-27 20:23
bardzo, ale to bardzo dobry opis
 
 
pielgrzym
Ryszard Szostak
zwiedził 12% świata (24 państwa)
Zasoby: 109 wpisów109 115 komentarzy115 1346 zdjęć1346 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
04.10.2011 - 04.10.2011
 
 
31.08.2010 - 01.03.2011
 
 
02.08.2010 - 23.08.2010