Na tylnych siedzeniach w samochodzie sadowi się jakiś Peruwiańczyk z dorosłą córką i jeszcze jakaś młoda kobieta. Kierowca zapala silnik i samochód rusza o godzinie 8:50. Przez pierwsze 2 godziny jedziemy szybko dobrze utrzymaną, asfaltową szosą. Teren jest górzysty ale na drodze ruch niewielki. Podziwiam otaczające nas piękne widoki z często ośnieżonymi szczytami Andów. O godzinie 11:15 nagle wyrasta przed nami drewniany szlaban. Kierowca gasi motor i wysiada z samochodu zapalić sobie papierosa. Z uwagi na roboty drogowe na dalszym odcinku szosy, ruch odbywa się tu wahadłowo. Z umieszczonej obok tablicy wynika, że ruszymy dopiero o godzinie 12. Wokół panuje cisza, z rzadka przerywana tylko przejeżdżającymi w przeciwnym kierunku samochodami. Wysiadam na chwilę dla rozprostowania kości i stwierdzam, że okolica nie jest zbyt ciekawa. Chowam więc wyjęty aparat fotograficzny i spoglądam w dół na stojące tam baraki i jakieś maszyny niezbędne przy wykonywaniu prac drogowych. Za nami ustawiają się kolejne samochody. Gdy wreszcie szlaban podnosi się, możemy jechać dalej. Samochód porusza się teraz wolniej bo droga jest szutrowa i nieraz pełna wykrotów. Unoszą się na niej tumany kurzu. Mijamy grupy robotników pracujących przy jej przebudowie. Po kolejnych dwu godzinach jazdy, zatrzymujemy się na niewielkim trójkątnym placu otoczonym parterowymi zabudowaniami – to Santa Maria. Przejazd, łącznie z postojem trwał 5 godzin. Gdybym korzystał z autobusu, przejazd trwałby 2 godziny dłużej.
W miejscowej restauracji zamawiam tylko gorzką herbatę i muszę wyjaśnić zdziwionej kelnerce, że dopadło mnie dzisiaj „tengo djarrea” (rozwolnienie). W geście zrozumienia mojej wyjątkowej sytuacji kiwa ona głową i pokazuje mi gdzie w podwórzu znajduje się ubikacja i gdzie jest kran z zimną wodą. Na moje dolegliwości zaleca jeszcze wypić Coca-Cole. Chcę ją zamówić ale w tej właśnie chwili zajeżdża na przystanek autobusowy mikrobus, którym mogę dojechać do Santa Teresa. Pakuję pośpiesznie moją torbę, reguluję rachunek i szybkim krokiem zmierzam do mikrobusu. Jest prawie pusty i kierowca czeka, aż zbierze sie komplet 16 osób. Trwa to około pół godziny. Dach mikrobusu pełen jest bagaży a wewnątrz , dla 4 osób brakuje już miejsc siedzących. Mikrobus rusza i jedzie wąską, krętą drogą, biegnącą przy skalnej ścianie. W dole płynie wartkim nurtem Urubamba. Spod kół mikrobusu wznoszą się tumany kurzu. Samochód podskakuje na skalnych nierównościach i kiwa się na boki. Strach patrzeć w dół doliny, bo wtedy wydaje mi się, że za chwilę runiemy w przepaść. Gdy droga chowa się za skalną ścianą, kierowca ostrzega dźwiękiem klaksonu, jadące być może samochody w kierunku przeciwnym. Nie wyobrażam sobie jednak takiego spotkania, z uwagi na to, że droga jest okropnie wąska. Wreszcie, po upływie godziny i przejechaniu w ten sposób 33 km, zatrzymujemy się w Santa Teresa. Osada jest niewielka, z parterową zabudową. Gdy zakładam swój plecak, podchodzi do mnie 10-letni chłopak i pyta po angielsku, czy potrzebny mi jest nocleg. Odpowiadam, że „tak” i wtedy prowadzi mnie do swojego ojca, czekajacego przed barakiem z napisem „Hospedaje”. Po drodze wypytuje mnie starannie skąd jestem, dokąd jadę i na jak długo się tu zatrzymam. Pokój jest niewielki, z wygodnym łóżkiem i drzwiami zamykanymi na kłódkę. Ubikacja znajduje się w korytarzu. Za nocleg w tym „apartamencie” gospodarz żąda 25 soli. Zastanawiam się chwilę i mówię, że mogę zapłacić 15 soli, na co właściciel zgadza się bez targowania. Płacę od razu po czym myję się i wychodzę na zewnątrz poszukać internetu. W Santa Teresa można korzystać z kąpieli w naturalnych źródłach termalnych. Uwielbiam kąpiele ale dziś jestem akurat na ścisłej diecie i wolę nie eksperymentować z moim organizmem. Chłopcy, grający na ulicy w piłkę, pokazują mi drogę do miejscowego internetu. Stanowisk jest kilka ale siedzi tu sama dzieciarnia i zabawia się grami komputerowymi. Sprawdzam swoją skrzynkę, wysyłam list do rodziny i po godzinie wychodzę. Jest kłopot, bo opłata wynosi 3 sole a właściciel internetu nie może mi wydać reszty z banknotu o nominale 10 soli. W sklepie obok kupuję więc małą Coca-Colę a potem reguluję swój internetowy dług. W łóżku znalazłem się już po godzinie 20. Czuję się trochę nieswojo, bo drzwi od wewnątrz w moim pokoju są gładkie, bez żadnej zasuwy, więc faktycznie całą noc będą otwarte. Na wszelki wypadek zastawiam je taboretem. Zmęczony jestem dość mocno, więc prawie od razu zasypiam.
26 sierpień, niedziela
Spało mi sie znakomicie. Wstaję o godzinie 7 i idę do łazienki skorzystać z natrysku ale leci tylko zimna woda, więc rezygnuję z kąpieli. I dobrze że tak wyszło, bo ledwie kończę się golić, a do drzwi łazienki ktoś się dobija. To kilkunastoletnia córka gospdarza, stoi w nocnej koszuli i rozpaczliwie przebiera nogami. Okazuje sie, że w całym baraku, zamieszkiwanym również przez rodzinę gospodarza, jest tylko jedna ubikacja i to w tej łazience. Na śniadanie, gospodarz prowadzi mnie do sąsiedniego baraku, który pełni funkcję restauracji. Zamawiam śniadanie kontynentalne z omletem i kawą. Niestety, na smażony omlet, mój żołądek nie jest jeszcze przygotowany i zostawiam go na talerzu. Śniadanie nie jest jednak wliczone w koszt noclegu i muszę za nie zapłacić 6 soli. Wychodzę na ulicę i pytam gdzie jest kościół bo jakoś nie dostrzegam nigdzie wieży. Tłumaczą mi jak dojść i za chwilę już przestępuję jego progi. Jest murowany, cały wymalowany na biało i zadaszony falistą blachą. Wnętrze kościoła wygląda ubogo. Msza ma się rozpocząć za pół godziny. Pod ścianą siedzi przy Casio mały chłopiec i ćwiczy jednym palcem jakąś melodię. Pomaga mu drugi chłopiec na flecie a trzeci, największy z nich wali w duży bęben. Troche te dźwięki drażnią moje ucho ale muszę się zgodzić na ich słuchanie bo dziś niedziela i w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma innego kościoła. Gdy zaczyna się msza, w kościele oprócz mnie jest jeszcze 5 osób. Ksiądz jest Peruwiańczykiem i wygłasza bardzo długie kazanie. Podczas mszy, nie asystuje mu żaden ministrant. Jestem zaskoczony, gdy w czasie podniesienia w jednej ręce trzyma uniesioną hostie a drugą ręką schowaną pod ołtarzem uderza w dzwonki.
Z Santa Teresa muszę się dostać do pobliskiej hydroelektrowni. Gospodarz zamawia mi mikrobus, którego właściciel żąda za przewiezienie 30 soli. Odmawiam i proszę gospodarza, żeby mi wskazał drogę a ja pójdę pieszo te 12 kilometrów. Wtedy okazuje się, że ten sam mikrobus zabierze mnie do hydroelektrowni za 10 soli ale musi wpierw zebrać komplet pasażerów. Objeżdża więc powoli pobliskie targowisko, nawołuje głośno z szoferki i po pół godzinie mikrobus jest pełen. Droga do „Hydroelektrics” znowu jest wąska, skalista i zakurzona. Za moimi plecami siedzi para młodych Amerykanów. W pewnym momencie samochód zatrzymuje się i tylko nasza trójka musi wysiąść i podejść do drewnianej budki celem sprawdzenia paszportów. Przejazd trwa 40 minut. Gdy opuszczam mikrobus, widzę z daleka biegnące tu tory kolejowe. Teraz, czeka mnie 10 kilometrów marszu wzdłuż tych torów aż do miejscowości Aguas Calientes. Upewniam się co do kierunku marszu u stojących przy torach kolejarzy i samotnie ruszam przed siebie. Robi mi się gorąco, więc zdejmuję swój czarny polar i wędruję w koszulce polo z krótkim rękawem. Będę tego później żałował, bo w czasie tego marszu moje gołe przedramiona dość licznie pokąsały jakieś owady. Zauważyłem to dopiero następnego dnia, gdy pojawiły się mocno swędzące czerwone plamki. Obok torów biegnie wąska ścieżka ale chwilami gdzieś znika i wtedy trzeba iść po drewnianych podkładach. Dołem wąwozu płynie z prawej strony Urubamba, a szczyty skał spowite są ciężkimi chmurami z których lada moment może spaść deszcz. Dwukrotnie schodzę z torów, ustępując miejsca parowozom, głośno sygnalizującym swój przejazd. Raz przejeżdża obok mnie cały zestaw pociągu. Po 2 godzinach marszu, pojawiają się pierwsze zabudowania Aguas Calientes. Są to eleganckie hotele dla bardzo bogatych turystów. Prezentują się wspaniale ale już po drugiej stronie ulicy, od strony rzeki, widać bałagan i śmieci. Aguas Calientes chce koniecznie stać się eleganckim kurortem ale póki co, musi jeszcze pozbyć się byle jak postawionych starych domów i brudu, tak wszechobecnego w Peru. Przez chwilę odpoczywam na ławeczce przy ulicznym skwerze a potem dochodzę do centrum miasteczka. Zatrzymuję się na noc w hostalu „John”, który raczej świeci pustkami i nadal jest jeszcze w budowie. Pokój mieści sie na piętrze, jest dość przyjemny i ma własną łazienkę. Za 2 spędzone tu noce, udaje mi się wytargować u recepcjonistki nie znającej angielskiego, opłatę w wysokości 45 soli. Od razu wchodzę pod prysznic, ale leci tylko letnia woda. Odświeżony po dwudniowej podróży, ruszam na zwiedzanie tego znanego już w świecie miasteczka. Położone jest w głębokim, skalistym wąwozie nad rzeką Urubambą. Na środku niewielkiego placyku, przed budynkiem policji, stoi olbrzymi, stalowy posąg Inki. Dookoła placyku widać liczne restauracje, pełne turystów. Z jednej z nich, dochodzą dźwięki charakterystycznej dla regionu Andów muzyki, na żywo wykonywanej przez wędrowną orkiestrę. Dochodzę do olbrzymiego bazaru z pamiątkami i wtedy zaczyna padać deszcz. Targowisko zadaszone jest byle jak i trzeba uważać na lejącą się z blaszanych dachów wodę. Słyszę jak dwie młode kobiety rozmawiają ze sobą po polsku, więc szybko do nich podchodzę. Zamieniam z nimi kilka słów, ale widząc z ich strony zupełny brak zainteresowania moją osobą, nie narzucam im dłużej swojego towarzystwa i idę dalej. W niewielkim, ustronnym barze zamawiam obiad – zupę oraz danie mięsne z ryżem i warzywami. Kosztuje mnie 5 soli. Tylko nieco mniej, bo 4 sole płacę za 1 godzinę korzystania z internetu. Po godzinie 19 wracam do hostalu i kładę się spać, bo jutro czekają mnie emocje zwiaząne ze zwiedzaniem Machu Picchu.