17 sierpień, piątek
W Limie lądujemy o godz. 7:00. Gmach dworca lotniczego jest bardzo nowoczesny. Po odprawie celnej i odebraniu plecaka, wychodzę na zewnątrz dworca. Pod moimi stopami - ziemia Ameryki Południowej. Poranek w Limie jest mglisty i pozbawiony słońca. Taksówkarz zgadza się zawieźć mnie do taniego hotelu w dzielnicy Miraflores, ale aż za 25 $. W czasie jazdy pyta mnie, co chcę w Peru zobaczyć. Wyjaśniam mu, że z Limy wyruszę najpierw do Paracas a potem do Nazca. Na to on, kiwa przecząco głową i mówi, że to niemożliwe, bo właśnie te tereny dziś w nocy nawiedziło silne trzęsienie ziemi. Zginęło ponad 500 osób a 1500 jest rannych. Zatrzymuje się na chwilę, żeby odebrać od gazeciarza najświeższe wiadomości. W gazecie widać duże zdjęcia, przedstawiające ofiary tej tragedii. W recepcji hotelu, wykłócam się o jego cenę i wreszcie stanęło na 20 $ za noc w pokoju jednoosobowym z łazienką. Po kąpieli pod prysznicem z ciepłą wodą, ruszam obejrzeć Limę. Recepcjonistka tłumaczy mi jak dojść do przystanku autobusowego na Avenida Jose Larco, z którego będę mógł podjechać do centrum. Przystanek nie jest oznaczony. Zatrzymuje się jednak mikrobus, z otwartym bocznym wejściem i stojący w nim mężczyzna zapewnia mnie donośnym głosem, że mikrobus jedzie w kierunku Plaza San Martin. Siadam tuż za kierowcą tego wysłużonego już autobusiku chińskiej produkcji, posiadającego tylko 20 miejsc siedzących. Trzeba mieć silne nerwy, żeby wytrzymać to, co wyprawiał w czasie jazdy kierowca. Co chwilę wydawało mi się, że „wylądujemy” na masce innego samochodu. Gwałtowne hamowania, zwalały z nóg tych, którzy stali. Naganiacz stojący w wejściu, starał się przekrzyczeć uliczny zgiełk nazwami dzielnic do których jedziemy i na postojach niemal wpychał ludzi z zewnątrz do samochodu. Jazda trwała około 40 minut i zapłaciłem za nią naganiaczowi – bileterowi tylko 1 sola. Jest to równowartość 1 złotego. Komunikacja w Limie choć pozbawiona komfortu jazdy, jest jednak bardzo tania. Przy Plaza San Martin wchodzę do kafejki internetowej i załatwiam wydrukowanie 2 stron ze swojej komórki, na którą nadeszła moja wiza do Australii. Kilkanaście dni przed moim wyjazdem, wypełniłem w internecie odpowiedni wniosek o tę wizę. Nie musiałem za nią nic płacić, bo jej ważność dotyczyła tylko 3 miesięcy. Dopiero w Londynie zauważyłem, że wizę przysłano na moją komórkę. Wtedy, w warunkach hotelowych nie miałem jednak możliwości jej wydrukowania.
Z Plaza San Martin ruszam pieszo do Plaza de Armas. Idę deptakiem pełnym sklepów i restauracji. Ruch jest duży. Lima liczy sobie około 9 mln. mieszkańców. Na Plaza de Armas najpierw dostrzegam gmach dużej katedry a potem Pałac Prezydencki. Katedra jest jednak zamknięta. Po drugiej stronie placu, wielki transparent wzywa społeczeństwo Limy do solidarności z tymi, którzy ucierpieli w wyniku trzęsienia ziemi. Pod transparentem długa kolejka osób chcących oddać swoją krew. Czeka również na swoją kolej duży oddział żołnierzy. Przy kioskach z gazetami gromadzą się przechodnie, chcąc zobaczyć najświeższe zdjęcia z terenów objętych kataklizmem. Widać na nich długie szeregi trupów przykrytych białym płótnem., tuż obok zawalonych domów.
Wracam do hotelu dokładnie tą samą trasą, w obawie przed zabłądzeniem. Po drodze zatrzymuję się jeszcze na obiad w dużej jadłodajni. Potem znowu wiezie mnie rozklekotany gruchot w którym na dodatek muszę stać, bo miejsca siedzące są zajęte. W sklepie spożywczym kupuję bułki, wątrobiankę, banany, ciastko z kremem i butelkę soku z brzoskwiń. W hotelowym internecie sprawdzam jeszcze, czy nie nadszedł do mnie list od Andrzeja, jem kolację i kładę się spać.
18 sierpień, sobota
Nastepnego dnia, niebo nad Limą jest również zachmurzone. W hotelowej jadalni dostaję skromniutkie śniadanko kontynentalne, po którym udaję się na zwiedzanie miasta. Wczoraj kupiłem kilka widokówek ale bez znaczków pocztowych. Stojąc na ulicy, wyciągam mapę Limy i szukam na niej najbliższego urzędu pocztowego. Wtedy zaczepia mnie jakiś mężczyzna, pytając, czy może mi pomóc. Jest mojego wzrostu, miłej powierzchowności i przedstawia się, jako profesor socjologii na miejscowym uniwersytecie katolickim. Ma na imię Herman, zna biegle 5 języków i pracuje dodatkowo jako przewodnik turystyczny. Natychmiast prowadzi mnie do sklepu w którym kupuję piękne znaczki pocztowe. Z brudną bielizną, po którą cofam się do hotelu, idziemy do pobliskiej pralni. Usługa będzie gotowa do odbioru za 6 godzin i zapłacę za nią 8 soli. Teraz udajemy się do banku. Herman podprowadza mnie do bankomatu w który wkładam swoją kartę kredytową. Wsuwam ją jednak w niewłaściwy otwór i mam kłopot z jej wyjęciem. Herman natychmiast sprowadza pracownika bankowego, któremu przy pomocy zwyczajnyego klucza, udaje się moją kartę wydostać. Jestem trochę zdenerwowany, gdyż nie wiem czy karta nie uległa uszkodzeniu. Okazuje się że nie, bo za chwilę bankomat wyrzuca dla mnie 500 soli. Moja nieuwaga z kartą, zakończyła się więc szczęśliwie. Po tych emocjach, zapraszam Hermana do baru na śniadanie.
Bar jest przytulny, smaczne w nim jedzenie i przede wszystkim niedrogi. Z nowym zapasem sił, ruszamy w kierunku oceanu. Stojąc na tarasie wysokiego, klifowego nabrzeża, pierwszy raz w życiu spoglądam na Pacyfik. Widoczność jest jednak ograniczona, bo horyzont tonie we mgle a nad nami wiszą gęste chmury. To z tego miejsca 60 lat temu, Thor Heyerdahl wyruszał na niewielkiej tratwie „Kon-Tiki”, żeby zmierzyć się z potężnym oceanem i udowodnić swą tezę o początkach polinezyjskiej cywilizacji. Dzielnica Miraflores, to wizytówka Limy. Pełno tu nowoczesnych wieżowców, pięknych palm i zadbanych trawników. Herman zatrzymuje teraz taksówkę, uzgadnia jaknajniższą opłatę i już po chwili jedziemy do Muzeum Złota i Broni. Za wstęp muszę zapłacić 30 soli ale jest co oglądać. Zwiedzane sale toną w złocie. Zbiory są rzeczywiście imponujące. Trudno wprost uwierzyć, że cywilizacja prekolumbijska na tych terenach, stała na tak wysokim poziomie. W salach gdzie zgromadzono broń i mundury różnych armii i z różnych okresów historycznych, oglądam między innymi szablę cara Aleksandra I, pamiętającą okres wojen napoleońskich. W innym miejscu, w oszklonej gablocie leżą kordziki Hitlera, Goringa, Rommla i Doenitza. Jak oni tu w Peru, stali się posiadaczami takich zbiorów? Zwiedzanie tego muzeum trwa prawie 2 godziny i przez cały ten czas, Herman czeka na mnie cierpliwie przy wejściu. Z Muzeum Złota, zatrzymaną znowu taksówką jedziemy pod katedrę bo według zapewnień Hermana, dziś jest otwarta. Niestety, katedra znowu jest zamknięta. W tej sytuacji, Herman proponuje mi obejrzenie uczelni na której wykłada, czyli Uniwersytetu Katolickiego. Znowu wiezie nas taksówka a po drodze, Herman informuje mnie, gdzie jest Pałac Sprawiedliwości a gdzie Biblioteka Narodowa. Uniwersytet Katolicki to duży gmach. Wspinamy się po kamiennych stopniach i stajemy przed dużymi drzwiami, które na chwilę uchylają się. Przez powstałą szparę, Herman prosi portiera o wpuszczenie do środka. Rozmowa trwa czas jakiś, ale portier nie chce nas wpuścić. Słyszę jak z ust Hermana padają słowa : Ese es visita profesor Ricardo de Polonia! Nawet taki argument nie przekonuje jednak portiera i drzwi zamykają się. Patrzę na bezradną minę Hermana i zaczynam powątpiewać w tę jego uniwersytecką profesję. On jednak nie traci inicjatywy i proponuje udać się na tani ale smaczny obiad do znajomego restauratora w Miraflores. Zatrzymuje taksówkę i po 15 minutach wchodzimy już do małej knajpki, gdzie wita go ostentacyjnie jej właściciel. Najpierw podają nam przystawkę z ryby obsypanej warzywną sałatką a potem dość dużą porcję makaronu z kurczakiem. Na koniec, kelner przynosi jeszcze peruwiańskie piwo. Obiad rzeczywiście był smaczny i płacę za dwa zestawy jedynie 22 sole. Teraz, Herman prowadzi mnie do biura turystycznego w którym pracuje i gdzie mam poświadczyć, że oprowadzał mnie dziś po Limie. Biuro jest jednak zamknięte, więc wychodzimy z powrotem na ulicę i wtedy do moich uszu docierają jego słowa, że mam mu za dzisiejszy dzień zapłacić 50 soli. Z wrażenia zatrzymuję się i spogladam na niego, sądząc, że żartuje. Przecież na początku spotkania z nim, ani słowem mnie nie poinformował, że jego usługi są płatne. Kompletnie zaskakuje mnie swoim żądaniem. Mam więc zapłacić „frycowe” za nadmierną łatwowierność i nieznajomość realiów współczesnego świata? Po dłuższym namyśle wręczam mu ten banknot. Idziemy w kierunku mojego hotelu ale nasza rozmowa już się nie klei, gdyż nabrałem wody w usta. Rozsiada się potem na kanapie w recepcji mojego hotelu a ja bez słowa, udaję się do swojego pokoju. Gdy pół godziny później wychodzę, do pobliskiej pralni po odbiór bielizny, Herman jeszcze tam siedzi i ogląda telewizję.
Wieczorem, udaję się do pobliskiego kościołą na mszę, podczas której udzielany jest ślub. Pannę młodą prowadzi przed ołtarz ojciec. Ma na sobie białą suknię z długim trenem i welon. Dywan po którym stąpają nie jest zbyt szeroki i po obu jego stronach ustawione są metalowe stojaki z kwiatami. O te nieszczęsne stojaki, trzykrotnie zahacza welon panny młodej i na koniec spada na dywan. Podnosi go pośpiesznie osoba towarzysząca młodej parze i welon nie wraca już na głowę panny młodej. Po sakramentalnym „tak”, młodzi małżonkowie, jeszcze przed ołtarzem padają sobie w objęcia i bardzo długo ściskają się i całują. No cóż – co kraj, to obyczaj! W recepcji hotelu, kupuję na następny dzień bilet autobusowy do Cuzco, który kosztuje aż 130 soli. Bilet dostarcza do recepcji po pół godzinie specjalny goniec z firmy przewozowej „Cruz del Sur” – czyli Krzyż Południa. W pokoju hotelowym, wyciągam się na łóżku i w myślach jeszcze raz analizuję wydarzenia dzisiejszego dnia. Nagle, dzwoni telefon. W recepcji, czeka na mnie kolega Hermana, który jest w stanie zabezpieczyć mi w Cuzco wszystkie usługi. Nie udaje mi się odprawić go przez telefon, więc zjeżdżam windą do recepcji. Jest gotów zabezpieczyć mi w Cuzco nocleg, zwiedzanie Świętej Doliny, Saqsayhuaman i Machu Picchu. Pytam ile to będzie mnie kosztowało. W odpowiedzi padają cyfry, które wzbudzają we mnie złość. Oświadczam mu, że zorganizuję sobie to wszystko własnymi siłami i będzie mnie to kosztowało 3 x mniej. Uśmiecha się z niedowierzaniem więc dla przykładu opisuję mu szczegółowo, jak chcę z Cuzco dostać się na Machu Picchu. Wtedy kapituluje i żegna się ze mną, mrucząc jednak pod nosem, że ten wariant podróży jest długi i niezbyt bezpieczny.
19 sierpień, niedziela
Poranek jest mglisty i pozbawiony słońca. Po skromnym śniadanku w hotelu, udaję się pieszo ponownie do tego samego kościoła na mszę. Odwiedzam jeszcze po drodze stojące w pobliżu stragany z pamiątkami. Ludzi w kościele jest dość sporo. Wracając do hotelu, kupuję 3 bardzo smaczne bułki, trochę szynki i czekoladę, płacąc za wszystko 3,5 sola. Czekoladę i bułkę biorę ze sobą na drogę, a resztę zjadam jako uzupełnienie śniadania. Spakowany, zjeżdżam windą do recepcji, gdzie przywołują mi telefonicznie taksówkę. Przejazd do dworca autobusowego trwa 20 minut i kosztuje 10 soli. Na dworcowym zegarze jest godzina 12:30 i na odjazd mojego autobusu, muszę jeszcze czekać 1,5 godziny. Szukam baru, który znajduje się na piętrze i zamawiam kawę. Kosztuje aż 2,5 sola. Wykorzystuję czas przy stoliku, na napisanie 2 kartek pocztowych. W pewnym momencie dosiada się do mojego stolika jakiś starszy Peruwiańczyk i zaczyna mi coś opowiadać. Przerywam mu dwukrotnie i tłumaczę, że nie znam języka hiszpańskiego. Nie robi to jednak na nim żadnego wrażenia i „leci dalej”. Robię jeszcze zdjęcie uroczemu niemowlakowi z mamą przy sąsiednim stoliku i schodzę na dół, nadać swój bagaż. Trwa to czas jakiś, bo pomieszczenie jest trochę ciasne i stoi dość długa kolejka. Najpierw sprawdzają mój paszport i bilet. Potem przechodzę do drugiej kolejki osób, oczekujacych na przyjazd autobusu. Ruszamy wreszcie o godzinie 14:20. Siedzę przy oknie a miejsce obok zajmuje jakaś Peruwianka w średnim wieku. Zna tylko hiszpański, więc nasza rozmowa ogranicza się do niezbędnego minimum. Krajobraz za oknem jest szary i pustynny. Jedziemy drogą wzdłuż oceanu, w kierunku miejscowości Ica, która mocno ucierpiała wskutek ostatniego trzęsienia ziemi. Około godziny 18, na drodze zaczynają się tworzyć zatory i nasz autobus co chwilę przystaje. W kierunku przeciwnym do naszego, szosą posuwają się 3 pasma samochodów osobowych i ciężarowych. To uciekinierzy z terenów dotkniętych kataklizmem. W korku, który utworzył się na szosie, tracimy około 3 godzin. Potem steward prosi o zasłonięcie kotarami okien i podaje wszystkim kolację. Gdy fala uciekinierów wreszcie się przetoczyła, nasz autokar rusza swobodnie dalej. Za oknami jest już tylko ciemna noc. Staram się zasnąć i chyba mi się to udaje, po powrocie z ubikacji, około godziny 2.
20 sierpień, poniedziałek
Świtać zaczęło o 6:30. Po raz pierwszy spoglądam wtedy przez szybę na otaczające nas Andy. Autobus jedzie dość szybko szosą, wijącą się wzdłuż płynącej dołem rzeki. Parę razy serce podchodzi mi do gardła, gdy autobus przesuwa sie tuż, obok głębokich przepaści. Mijamy niewielkie domy zbudowane byle jak z wysuszonej na słońcu gliny i stojące tuż przy szosie. Wokół domu zawsze nieporządek, brud i pełno śmieci. Około godziny 10 wygląda wreszcie zza chmur słońce i od razu krajobraz za oknem mocno się ożywia. W południe, dostrzegam pierwsze, ośnieżone szczyty – widok cudowny!