Lecę niewielkim samolotem, wykorzystanym zaledwie w połowie. Lot trwa godzinę. Przed dworcem lotniczym w Tucson, po wyjściu z pomieszczeń klimatyzowanych, uderza mnie gorący powiew pustynnnego powietrza. Wracam w to miejsce po nieobecności trwającej 17 miesięcy. Słońce schowa się za chwilę za wyraźnie zarysowany na zachodzie kontur wulkanicznych gór. Dzisiaj świeciło ono dla mnie wyjątkowo długo, bo aż przez 23 godziny. Przed parkingiem czeka na mnie córka z wnukiem. Za chwilę jej bordowy Ford wiezie nas do nowego domu, którego właścicielką stała się w listopadzie ubiegłego roku.