niedziela, 22 sierpień
Wstaję dziś późno, bo dopiero po godzinie 10-tej. Jem spokojnie śniadanie a potem wynoszę śmieci i idę do marketu. Kupuję tylko cukierki na powitanie gości i cebulę, bo właśnie się skończyła. W drodze do sklepu, podchodzi do mnie szczupły mężczyzna skromnie odziany o smutnej twarzy i prosi o 10 rubli. Pytam go czy pracuje a on odpowiada, że tylko czasem dorywczo. Przedstawia się i mówi, że ma już 54 lata i że całe życie uprawiał tylko karate. Chcąc mnie o tym zapewnić, uderza silnie kilka razy zaciśniętą prawą pięścią z góry w wierzch betonowego murku, przy którym stoimy. Jego dłoń, choć trochę zniekształcona, nie uległa po tym eksperymencie żadnemu obtarciu. Wyciągam portmonetkę, wręczam mu te 10 rubli i tłumaczę, że jestem turystą z Polski. Przeciera ze zdumienia oczy i chce mnie całować po rękach. Wzbraniam się oczywiście a on patrzy na mnie z niedowierzaniem, jakby zobaczył kosmitę i cały czas powtarza: „S Polszi?.....s Polszi?”. Okazało się później, że wiedział gdzie leży Polska i słyszał o katastrofie naszego rządowego samolotu pod Smoleńskiem. Odchodzi potem ode mnie wolno, cały czas kłaniając mi się nisko jakby otrzymał fortunę a przecież wręczony mu pieniądz miał wartość zaledwie polskiej złotówki.
Udaję się potem do centrum miasta, żeby posilić się w ulicznym barze smacznymi blinczikami, ale zaczyna padać deszcz, więc chowam się w okazałym markecie. Tu też są miejsca gdzie można coś zjeść ale tylko wyroby gotowe z kartoników, podgrzane w mikrofalówce. Wybieram jakieś naleśniki i herbatę. Nie smakują mi jednak tak, jak te uliczne, przyrządzane na poczekaniu. Z uwagi na deszcz, wracam autobusem, choć od domu dzielą mnie tylko 2 przystanki.
Zaledwie pół godziny po przyjściu do mieszkania, odzywa się domofon. Słyszę głos Pietrka. Cała trójka wraca szczęśliwie z 5-ciodniowej wędrówki wokół Koriackiego wulkanu. Są trochę zmęczeni i tylko marzą teraz o ciepłej kąpieli. Rozwieszają potem swoje mokre namioty, bo spali w nich ostatnią noc a padał deszcz. Poprzednie 3 noce spędzili w drewnianych szałasach. Opowiadają o swoich przygodach i o kąpielach w gorących źródłach. Są pełni wrażeń!
Wieczorem jemy uroczystą kolację na którą przybywa Pani Jewgienia z córką, Wika z mężem i Surin. Miejsce przy stole przypada mi obok właścicielki mieszkania. Znowu objadamy się kawiorem i pysznymi płatami wędzonego łososia. Na stole stoi też przywieziona przeze mnie jeszcze z Polski wieprzowa konserwa turystyczna, która o dziwo bardzo smakuje Surinowi i mężowi Wiki. Najbardziej bawi to Ewę. Jest też alkohol, którym wznoszone są liczne toasty: za zdrowie Pani Jewgienii, za rosyjskich przyjaciół i za powrót na Kamczatkę ale zaśnieżoną. Tylko Pani Jewgienia zna jeszcze teksty radzieckich piosenek z czasów wojny. Śpiewamy więc razem „Tiomnaja nocz...” i kilka innych z repertuaru Izaaka Dunajewskiego i Sołowiew – Sjedoja. Potem Pani Jewgienia śpiewa solo jakąś romantyczną balladę, za którą otrzymuje gromkie brawa.
Jeszcze przed północą żegnamy naszych nowych przyjaciół. Już jutro, kończy się nasz pobyt w tym ciekawym kraju. Przebywaliśmy na Kamczatce pełne 3 tygodnie.
poniedziałek,23 sierpień
Budzimy się po godzinie 9-tej, jemy śniadanie i zaczynamy pakować swoje plecaki. Na lotnisko do Elizowa pojedziemy miejskim autobusem, ktory kosztuje 75 rubli. Trzeba jednak najpierw dojść z bagażem na odległy przystanek tego autobusu. Około 11-stej odzywa się domofon i Jurek z radosnym uśmiechem zaprasza na górę Ludmiłę i jej przyjaciółkę z pracy. Ludmiła pozdrawia mnie już od drzwi i gada jak nakręcona. Wczoraj na kolację przyjść nie mogła, więc robi to teraz. Jurek zaprosił ją specjalnie, bo chce sie zorientować, jak w przyszłości mogła by wyglądać współpraca pomiędzy ich biurami turystycznymi. Oboje sondują się więc nawzajem. Jej baza „Leśna”, dysponuje pokojami noclegowymi, ale za łóżko trzeba zapłacić każdego dnia 400 rubli. Robocza wizyta obu pań trwa prawie do godziny 13-stej. Na koniec, żeby pozostawić po sobie dobre wrażenie pada z ich strony propozycja, że na lotnisko zawiezie nas ich firmowy samochód osobowy za 400 rubli. To trochę drożej niż za przejazd 4 osób autobusem, ale odjedziemy spod drzwi naszego bloku. Jurek wręcza potem każdemu indywidualne ubezpieczenie i bilet kolejowy z Moskwy do Brześcia a także dokument potwierdzający nasz pobyt na Kamczatce. Przy okazji zwracam Jurkowi 1 000 rubli, których nie wykorzystałem na wyjazd z Ludmiłą. W kraju, będę musiał mu oddać jeszcze 100 zł. z zaciągniętego tu długu.
O 14:30 ruszamy więc na lotnisko samochodem z firmy Ludmiły. Przed budynkiem dworca widać tam jakiś ożywiony ruch i pełno milicjantów. Okazuje się, że jutro ma tu przylecieć premier Rosji, czyli Włodzimierz Putin. Już dziś trwają tu więc gorączkowe przygotowania do tej wizyty. W holu dworca prawie natychmiast dostrzegam przewodnika z sobotniej wyprawy. Wręcza mi płytę ze swoimi zdjęciami, na której również utrwalony jest krótki film z życia morsów w Zatoce Awaczyńskiej. Życzy mi szczęśliwej podróży. Bardzo mu za to wszystko jestem wdzięczny. Odbieramy potem nasze bilety i czekamy aż wypuszczą nas na płytę lotniska, żeby podejść do naszego samolotu. Startujemy zgodnie z planem o 16:40. Siedzę tuż przy oknie i jeśli nie będzie chmur, wiele zobaczę. I rzeczywiście, po 20-stu minutach lotu chmury znikają i widzę dokładnie jak przelatujemu nad wybrzeżem Morza Ochockiego. Potem samolot przesuwa się na północ syberyjskiej tajgi. Widać wyraźnie zakola rzek dużych i małych, bo słońce ostro odbija się od powierzchni wody, która nimi płynie. Myślałem, że zobaczę Jezioro Bajkał ale niestety, znajduje się ono daleko na południe od kursu, którym leci nasz samolot. Pod nami zimne i mało zamieszkałe tereny mroźnej Syberii. Nad północnym Uralem, dostrzegam wyraźnie ośnieżone szczyty gór. Teraz samolot kieruje się już bardziej na południe. Po 9-ciu godzinach, które upłynęły od startu naszego boeinga, samolot miękko ląduje na lotnisku Szeremietiewo, a pilot otrzymuje należne mu oklaski. Jest godzina 19:30 czasu moskiewskiego. Odbieramy nasze plecaki i luksusowa kolejka elektryczna zawozi nas na Dworzec Białoruski. Kilka godzin później siedzimy w jednym przedziale wagonu płackartnyj, który przewiezie nas z Moskwy do Brześcia. Ten przejazd trwa jednak aż 13 godzin, z których 8 przesypiamy.
wtorek, 24 sierpnia
W południe dojeżdżamy do Brześcia. Na pociąg, który przewiezie nas przez granicę, trzeba jednak czekać ponad 6 godzin. Ewa, Piotr i Jurek oddają swoje plecaki do przechowalni i ruszają do miasta na zakupy. Ja siadam na ławce dużej poczkalni i czekam aż wskazówki zegara zbliżą się do 18:30. Wszystkie miejsca są tu zajęte. Podchodzi do mnie jakaś starsza kobieta i oferuje trzymane w torbie pomidory. Mówię więc do niej, że kupiłbym pomidora, ale mam przy sobie tylko 300 rubli białoruskich i 6 rosyjskich. Ona zaś na to z szyderczym uśmiechem, że za takie pieniądze to nawet do ubikacji dworcowej mnie nie wpuszczą, bo trzeba mieć 600 rubli. Dalszą naszą rozmowę przerywa krążący po poczekalni milicjant dworcowy i ostrzega kobietę, że tu handlować nie wolno. Jakiś czas później siada koło mnie starszy mężczyzna z kobietą, a tragarz kładzie przed nimi 5 wypchanych toreb turystycznych o bardzo dużych wymiarach. Mężczyzna zostawia na chwilę kobietę z tym bagażem a potem wraca z olbrzymią reklamówką z której wyciąga kolejno kilkanaście sukien i przekłada je starannie do toreb. Pytam kobietę dokąd jadą z tak dużym bagażem. Odpowiada, że do Smoleńska, bo tam mieszkają. Mąż jest już na emeryturze wojskowej i teraz zajmują się oboje handlem. W Brześciu zakupili tanio towar, który w Smoleńsku sprzedaje się bardzo łatwo z zyskiem. Są to suknie, spodnie, bluzki i.t.p. Tę ilość toreb, którą tu widzę, można przewozić w wagonie pasażerskim bez dodatkowych opłat. Kiedy informuję ich, że właśnie wracam z Kamczatki, oboje bardzo się ożywiają. Mieszkali tam przez długi czas, gdy on odbywał służbę w jakimś morskim garnizonie. Czekają teraz na pociąg do Moskwy, który odchodzi o 17:10. Kobieta przezornie każdą z ciemnych, płóciennych toreb oznacza swoim znakiem, za pomocą kawałka mydła. Gdy zbliża się ta godzina, bagażowi ze specjalnie długimi wózkami na towar, mają pełne ręce roboty i uwijają się jak w ukropie. Pasażerów, załatwiających podobny interes jak moi przypadkowi sąsiedzi, jest w tej poczekalni wielu i każdy obładowany 5-cioma ogromnymi torbami. Po godzinie 17, poczekalnia świeci już pustkami.
Z miasta wracają wreszcie z reklamówkami pełnymi butelek z alkoholem Ewa, Piotr i Jurek. Podobno za pół litra wódki płaci się tu tylko 10 zł. Idą do przechowalni po swoje plecaki a potem lokują w nich cały przyniesiony towar. Z trudem dopinający sie plecak Jurka waży w tej chwili 32 kg. Gdy zakłada go w pozycji siedzącej, musimy pomagać mu przy wstawaniu. Udajemy sie teraz do budynku białoruskiej straży granicznej. Kontrola przebiega bez zakłóceń i wsiadamy potem nareszcie do pociągu przewożącego nas przez granicę do Terespola. W pociągu jest już polska służba graniczna. Pytają mnie co przewożę w plecaku, a ja odpowiadam im szczerze, że brudną bieliznę.
W Terespolu trwa przebudowa dworca kolejowego i trzeba się tam sporo nachodzić. Kupuję bilet do Bydgoszczy. Do odjazdu pociagu pozostaje jeszcze godzina czasu, więc idę coś zjeść do pobliskiego baru. Zamawiam kotlet schabowy z chlebem i duże piwo. Zjawia się tu również pozostała trójka z naszej paczki ale się do mnie nie dosiada.
W pociągu odpoczywam w lekkim półśnie i wysiadam z niego w Kutnie. Na pociąg do Bydgoszczy czekam tu 75 minut, bo ma duże opóźnienie. Gdy wreszcie się pojawia, jest przeładowany i nie ma dla mnie miejsca siedzącego. Przez półtorej godziny kołyszę się więc na stojąco w korytarzu pulmanowskiego wagonu. Do domu idę z dworca piechotą bo jeszcze nie zaczęły jeździć miejskie autobusy. Klucz od drzwi mojego mieszkania przekręcam parę minut po godzinie 5, w środę 25 sierpnia. Podróż od progu mieszkania Pani Jewgienii w Pietropawłowsku do drzwi mojego lokum w Bydgoszczy trwała prawie pełne 50 godzin.