Czwartek 19 marca, jest ostatnim dniem mojego pobytu na ziemi amerykańskiej. O godzinie 10 przyjeżdża taksówka i kierujący nią Murzyn z dużym wysiłkiem umieszcza w niej moją walizę. Chwilę wcześniej w recepcji osiedla oddaję klucze od mieszkania córki, gdyż ona dziś od rana pracuje. Na lotnisko jedziemy 45 minut. Zatrzymujemy się przed biurem odpraw linii Southwest. Moja waliza znowu jest zbyt ciężka i muszę wyjąć z niej 5 kilogramów i umieścić w bagażu podręcznym. Lot do Los Angeles trwa 1,5 godziny. Z Terminalu 1 na którym lądujemy, muszę przedostać się teraz na International Airport. Nieprzyjemnym dla mnie zaskoczeniem jest opłata za korzystanie z wózka bagażowego, wynosząca aż 4 dolary. Nigdzie na świecie nie spotkałem się z takimi wymaganiami. Rezygnuję więc z tej pomocy i przez pół godziny męczę się ze swymi bagażami, zanim docieram do celu. Jest godzina 15 i do kolejnego skoku przez Atlantyk mam ponad 5 godzin czasu. Pierwotnie zamierzałem oddać bagaże do przechowalni by pospacerować ulicami Los Angeles. Niestety, nie czuję się dziś najlepiej i pozostaję na lotnisku. Lot do Zurychu rozpoczyna się o 20:30 i trwa 11,5 godziny. Jest mi zimno, więc starannie otulam się pledem. Męczy mnie suchy kaszel i nie wiem jak najwygodniej usadowić się w fotelu, choć oba sąsiednie miejsca są puste. Po kolacji gaśnie światło a stewardessy sprawdzają, czy we wszystkich oknach opuszczone są rolety. Noc w samolocie trwa krótko, gdyż lecimy na wschód i chodzi o to by poranne słońce nie przeszkadzało pasażerom w wypoczynku. Ponieważ mój sen jest przerywany, w pewnej chwili dostrzegam, że jakiś pasażer siedzący przy oknie, zamiast korzystać przy czytaniu książki z oświetlenia punktowego nad każdym fotelem, podniósł sobie okienną roletę. Słońce świeciło już bardzo intensywnie, więc panujący dotąd w samolocie półmrok, momentalnie zamienia się w jasność. Taktowna interwencja stewardessy na nic się zdaje. „Czarna owca” w wieku 40 lat, bardziej ceni sobie własną wygodę niż dobro pozostałych pasażerów. Zaskoczone tym aroganckim zachowaniem stewardessy, zaczynają roznosić czarne kapturki na oczy.
Na lotnisku w Zurychu lądujemy około godziny 16, miejscowego czasu. Przechadzając się po wnętrzu zuryskiego lotniska, nie zdaję sobie jeszcze sprawy z tego, że za pół roku, w sobotni wieczór 26 września, stanie się ono widownią spektakularnego aresztowania, słynnego reżysera – Romana Polańskiego. Wielki artysta, przez 32 lata uważał, że stoi ponad prawem. Przyznał się do swoich mrocznych, pedofilskich zachowań ale na postawione mu przez sąd w Kalifornii zarzuty w 1978r. zareagował po prostu tchórzliwą ucieczką. Wysłano za nim list gończy. Nie mógł już wrócić do Ameryki, więc schował się we Francji. Cierpliwa ręka sprawiedliwości dopadła jednak 76-letniego Polańskiego po upływie blisko 12 000 dni właśnie tutaj, na lotnisku w Zurychu.
Kolejny lot do Warszawy, czeka mnie za 4 godziny. Na szczęście nie muszę martwić się o swoją walizę, gdyż zobaczę ją dopiero na Okęciu. Zbliża się już 22, gdy lądujemy w Warszawie. Nie możemy korzystać z rękawa, więc do gmachu lotniska dowożą nas autobusy. Trzęsę się jak osika, bo ubrany jestem dość letnio a moja skórzana wiatrówka znajduje się jeszcze w walizie. W hali przylotów czeka już na mnie starsza córka z mężem. Cieszy mnie to bardzo, bo nie muszę się już o nic martwić. Próg swojego mieszkania przekraczam o godzinie 3 w sobotę. Przemieszczenie się z Tucson do Bydgoszczy trwało równe 30 godzin.