12 grudzień 2008 - piątek
O tej porze roku w Tucson nadal jest ciepło ale prognozy meteorologiczne na najbliższe dni, zapowiadają pogorszenie pogody – zachmurzenia, deszcz i ochłodzenie do 16 stop. Mimo to, w piątkowe południe pakujemy sprzęt kempingowy do samochodu i ruszamy do położonego w południowej Kalifornii “Agua Caliente Regional Park”. Jedziemy autostradą nr.8 w kierunku Yumy. Kiedy mijamy to miasto o wyłącznie parterowej zabudowie, przypomina mi się oglądany w młodości western “15:10 do Yumy”. Zdesperowany farmer, potrzebujący pilnie gotówki na budowę studni, zgadza się doprowadzić przestępcę na stację kolejową, skąd o godzinie 15:10 odchodzi pociąg do Yumy. Banda opryszków stara się mu w tym przeszkodzić – taka jest treść tego filmu. Zarówno wtedy, jak i obecnie, znajduje się tu duże więzienie. Z okien samochodu trudno je zobaczyć. Widać natomiast ciemny zarys wysokiego opłotowania od strony południowej, za którym zaczyna się terytorium Meksyku. Zaraz za Yumą przebiega granica Arizony i Kalifornii. Barwa autostrady przybiera teraz jasnopopielaty kolor. Zmienia sie również krajobraz. Z obu stron szosy wznoszą się piaszczyste pagórki do złudzenia przypominające mi egipską pustynię. Mijamy później tereny uprawne, obficie zraszane systemem nawadniającym. Stopniowo jednak znikają gdzieś nieliczne zabudownia i po przejechaniu skalistego pasma wzniesień, otwiera się przed nami teren równinny, z rzadka porosły wyschniętymi krzewami. Równo wytyczoną nitkę szosy widać na odległość kilkunastu mil. Z przydrożnej tablicy dowiadujemy się, że to już teren Agua Caliente Regional Park. Na kempingu meldujemy się około godziny 17. Położony jest u podnóża okalających go wzniesień. Jest tu raczej pusto. Dostrzegam zaledwie kilka samochodów kempingowych i jeden nieduży namiot, przed którym pali się już ognisko. Opłata za dzienny pobyt wynosi 15$ od samochodu. W wyznaczonym stanowisku znajduje się kran z wodą i elektryczne gniazdko oraz stalowy kołnierz z ruchomym rusztem o wysokosci 30 cm, w którym wolno rozpalać ognisko i grillować. Gdy kończymy rozbijanie dość sporego namiotu, robi się ciemno. Niebo jest czyste i wkrótce pojawia sie na nim ogromna tarcza księżyca. Jest pełnia i księżycowa poświata znakomicie zastępuje nam elektryczne oświetlenie. Jest problem z rozpaleniem grubych, drewnianych szczap. Choć wyglądają sucho, ogień nie chce się na nich utrzymywać. Kolejna próba z rozpałką kończy się wreszcie powodzeniem i już od buchających płomieni rozchodzi się przyjemne ciepło. Wieczór jest niestety chłodny. Biorę ręcznik kąpielowy i udaję się do oddalonego o 100 metrów oszklonego pawilonu, w którym znajduje się owalny basen z termalną wodą o temperaturze 90 stopni F. Woda jest tak ciepła, że wchodzę do niej dość wolno, żeby w ten sposób oswoić z nią zziębnięte ciało. Basen ma długość około 15 metrów, wyłożony jest kafelkami i na całym obwodzie przystosowany do siedzenia. Na środku basenu znajduje się owalna wysepka, rownież z kamiennym siedziskiem, dostosowanym do osób wysokich i niskich. Oprócz mnie, w basenie przebywa tylko jeden człowiek - jakiś starszy, bardzo gruby mężczyzna. Cały czas siedzi nieruchomo i nie nawiazuje ze mną rozmowy. W bocznej ścianie basenu znajduje sie kilkanaście otworów nad siedzeniami, przez które wtłaczana jest woda pod dużym ciśnieniem. Siadam przed otworem gdzie ciśnienie wydaje mi się największe i ustawiam sie tak, żeby wodny strumień masował mi kolejno wszystkie mięśnie. Czuję się jak w “siódmym niebie”. Nie zauważam, że przebywam w wodzie już pełną godzinę, a wskazana jest kąpiel nie dłuższa niż 30 minut. Poza tym osoby starsze, powinny przed kąpielą dostosować się do zaleceń lekarza. Wracam do namiotu i przechodzę obok stanowiska, gdzie rozmawa odbywa sie w języku hiszpańskim. Jest tu bardzo głośno, bo choć późna pora, widać pełno rozbieganej i hałasującej dzieciarni. Po kolacji kładę się spać ubrany w polarowe dodatki. Otulony śpiworem, zasnąć jednak nie mogę. Porywy wiatru co chwilę szeleszczą namiotem a z oddali nadal dobiega dziecięca wrzawa. Zasypiam na krótko, bo budzą mnie podmuchy wiatru. Odwiedzam pobliską toaletę utrzymaną we wzorowej wręcz czystości i wracam do namiotu. Księżyc przesunął się już dość znacznie na niebie i widać teraz na nim rownież, duży gwiazdozbiór Oriona.
13 grudzień 2008 - sobota
Sobotni poranek jest słoneczny, choć nad górami Tierra Blanca Mountains stale widoczne są chmury. Po śniadaniu wsiadamy do samochodu i ruszamy w kierunku San Diego. Najpierw trzeba pokonać 21 mil kompletnego pustkowia, żeby dojechać do niewielkiej osady Ocotillo, przez którą biegnie autostrada nr 8. W połowie drogi mijamy osamotniony posterunek policyjny, którego zadanie polega na wyłapywaniu uchodźców z Meksyku. Nikt nas tu nie zatrzymuje. Na autostradzie ruch niewielki ale zbliżamy się do pasma górskiego o wysokości 2000 stóp i tu droga wije się skalistymi wąwozami i trzeba dość znacznie ograniczyć szybkość jazdy. Od wybrzeża nad Pacyfikiem, dzieli nas w tej chwili 90 mil. Ostatnie 50 mil autostrady przebiega przez wzniesienia siegające 4000 stóp i tu zaczynają się kłopoty. Nagle otacza nas mgła i widoczność zmniejsza się do zaledwie kilku metrów. Pada przy tym deszcz i wycieraczki w samochodzie muszą przesuwać się po mokrej szybie z dużą częstotliwością. Kierowca musi być w tych warunkach niezwykle skoncentrowany. Na szczęście po dwu takich odcinkach drogi trwających około pół godziny, szosa obniża się i wszystko wraca do normy. San Diego wita nas lekko zachmurzonym niebem i olbrzymią ilością samochodów na 6-ciopasmowej drodze. Zmieniamy teraz autostrade nr 8 na nr 5 i zatrzymujemy się w północnej części miasta w nadmorskiej dzielnicy La Jolla. Z bulwaru o tej samej nazwie schodzimy w dół na plażę. Niewielkie fale oceanu rozbijają się tu o skaliste nabrzeże opanowane przez stada pelikanów i mew. Choć woda w Pacyfiku niezbyt ciepła, kilka starszych osób odważnie zanurza się w niej i płynie do przeciwległego wybrzeża zatoki. Córka z wnukiem zdejmują obuwie i gonią się po piaszczystej plaży, rytmicznie oblewanej falami. Podwinięte nogawki spodni u wnuka za chwilę są kompletnie mokre. Trzeba wracać do samochodu, żeby założyc mu suchą odzież. Mijamy piękne domy, oknami zwrócone w stronę oceanu. Podobno ceny kupna lub wynajmu mieszkań, są tu najwyższe w USA. Z zachmurzonego nieba zaczyna lekko siąpić deszcz, więc chowamy się w niewielkiej pizzeri i rozgrzewamy gorącą kawą z ciastkami.
Ulice posiadają już świąteczną dekorację. Na skwerach pełno kwitnących krzewów, intensywnie zielonych trawników i kołyszących się palm. Trudno w takim otoczeniu uwierzyć, że za 11 dni obchodzić będziemy Wigilię. Jedziemy teraz na południe, do centralnej części miasta, gdzie mieści się portowe nabrzeże. Z daleka widać już olbrzymią sylwetkę statku pasażerskiego “Elation”. Riksze co chwilę podwożą tu przyszłych pasażerów tego olbrzyma, prawdopodobnie udającego się w rejs po Morzu Karaibskim. Nieco dalej od niego zacumowane są dwa duże żaglowce. Nas interesuje z kolei stojący tu rownież lotniskowiec “USS Midway”. Zasłużony okręt floty amerykańskiej, stoi tu od 1992r. Cztery lata temu zamieniono go w muzeum, które w 2007r obejrzały 3 miliony osób. Wodowany tuż po zakończeniu II wojny światowej, brał udział w wojnie w Wietnamie w latach 1965-75 oraz operacji “Pustynna Burza” w Zatoce Perskiej w roku 1991. Jego załogę stanowiło 4 500 osób, w tym 600 inżynierów i 225 kucharzy. Podczas każdego dnia rejsu, zjadano 10 ton żywności. Pokonując 1 milę morską, zużywał 260 galonów paliwa. Wytyczona trasa dla zwiedzających, prowadzi nas wąskimi korytarzami, w których zlokalizowane były marynarskie koje. Sypialnia admiralska z łazienką urządzona jest po królewsku. W pomieszczeniu, z którego kapitan okrętu wydawał rozkazy, siedzi w mundurze jego sztuczny sobowtór, ruszając głową i ustami. Mój wnuk, dopiero po dłuższej obserwacji nabiera pewności, że to tylko marionetka. Olbrzymi hangar dla samolotów znajduje się pod pokładem. Można tam zasiadać za sterami odrzutowych myśliwców a po zapłaceniu 25$, wsiąść do ruchomej kabiny i samemu sterować symulowanym lotem. Mijamy stoisko gdzie wiekowy już weteran II wojny światowej na Pacyfiku opowiada jak strącił japońskiego kamikadze. Na pokładzie lotniskowca zobaczyć można wszystkie typy samolotów, które stanowiły jego wyposażenie. Bilet wstępu do tego muzeum na wodzie wynosi 17$. Seniorzy płacą 4$ mniej a dzieci do lat 5 wchodzą bezpłatnie.
Opuszczając “USS Midway”, znowu trafiamy na deszcz, a trzeba dojść do zaparkowanego dość daleko samochodu. Udajemy się teraz na wyspę North Island, jadąc mostem przerzuconym wysoko nad morzem. Znajduje sie tu urocza dzielnica Coronado ze wspaniałymi plażami. To tutaj, 50 lat temu kręcona była zabawna komedia "Pół żartem, pół serio" w znakomitej obsadzie aktorskiej z Marilyn Monroe w roli głównej. Zachwyca mnie widok pięknych willi z widokiem na morze. Jakoś tu spokojnie i cicho. Tylko z ustawionego na plaży lodowiska dobiega gwar biegających łyżwiarzy. Jest późne popołudnie. Zaglądamy jeszcze do jakiegoś lokalu i jemy zupę z brokuł a potem ruszamy w drogę powrotną do naszego kempingu. W wysoko położonych odcinkach autostrady znowu spotyka nas gęsta mgła i deszcz. Trzeba wyłączyć w samochodzie ogrzewanie, bo para zaczyna osadzać się po wewnętrznej stronie szyb. Gdy stajemy przed naszym namiotem jest już zupełnie ciemno i tylko księżyc patrzy na nas znowu z bezchmurnego nieba. Od razu udaję się na basen a po powrocie jem upieczone nad ogniskiem kiełbaski. Zmęczony wnuk, szykuje się już do spania a ja szukam na rozgwieżdżonym nieboskłonie Oriona.
14 grudzień 2008 - niedziela
Noc była bezwietrzna ale zimna. Kilka razy słyszałem, jak krople deszczu uderzają o tropik namiotu. Na szczęście był to deszcz przelotny. Rano pojawia się słońce, choć niebo jest częściowo zachmurzone. Mieliśmy tu na kempingu spędzić jeszcze dzisiejszy dzień i wracać do Tucson w poniedziałek, ale córka obawiając się dużego deszczu, zaczyna zwijać namiot i postanawia w południe wracać do domu. Jeszcze tylko kąpiel w ciepłym basenie i ruszamy samochodem w drogę powrotną. Jest już ciemno, gdy stajemy przed swoim domem. Licznik w samochodzie wskazuje, że w czasie weekendu przejechaliśmy w sumie 1600 kilometrów.