Na stałe mieszkam w Bydgoszczy, natomiast moja najmłodsza córka od 3 lat przebywa w Tucson w Arizonie. W pierwszych dniach października, wyruszyłem w podróż do tej odległej, aż o ponad 10 000 km. miejscowości. Do Warszawy dojechałem koleją późnym wieczorem i wysiadłem na Dworcu Centralnym.
Na peronie Centralnego, pojawił się pierwszy problem: ruchome schody były akurat unieruchomione i zacząłem swoją ciężką walizę wnosić po nich na górę. Na szczęście jakiś młody mężczyzna dopomógł mi, chwytając za drugi koniec mojej walizy. Potem jednak, by znaleźć się na zewnątrz dworca, znowu trzeba było taszczyć walizę schodami, pozbawionymi podjazdu. Jakaś młoda dziewczyna idąca obok mnie, rzuciła wtedy pełną ironii uwagę, że „trzeba ze sobą zabierać taką torbę, którą można samemu unieść”.
Moim miejscem noclegowym w Warszawie, był klasztor ojców franciszkanów na Mokotowie, położony dość blisko Okęcia. Pierwotnie, miałem zamiar dojechać do klasztoru metrem, bo to tylko 4 stacje od Placu Defilad. Z uwagi na późną już porę i bardzo ciężką walizę, wybrałem jednak jazdę taksówką. Pierwszy stojący przed dworcem taksówkarz, poinformował mnie, że na ul. Modzelewskiego może mnie zawieźć za 30 zł. Drugi, jeszcze bardziej podkręcił tę cenę i powiedział mi, że musi dostać 40 zł! Dopiero jakaś młoda dziewczyna siedząca za kierownicą uspokoiła mnie nieco stwierdzeniem, że dowiezie mnie do klasztoru dokładnie w/g wskazań taksometru. Zapłaciłem więc jej 14,80 zł.
Furtę klasztoru otworzył mi młodziutki zakonnik w brązowym habicie i natychmiast wezwał ojca Piotra, zajmującego się noclegami. Ten, bez problemu zaprowadził mnie do gościnnego pokoju z łazienką i już o 22:30 zasypiałem w bardzo wygodnym łóżku.
Gdy się przebudziłem, było jeszcze ciemno a zegar wskazywał 4:30. Nie chciało mi się już spać, więc wstałem i po porannej toalecie, spakowałem swoją walizkę i ruszyłem ku wyjściu. Klasztorne korytarze były ciemne i jeszcze puste. Po dojściu do furty składającej się z podwójnych drzwi, okazało się, że wewnętrzne, oszklone są otwarte ale te za nimi, wychodzące na zewnątrz, były jeszcze zamknięte. Gdy sie od nich odwróciłem, te oszklone za mną zdążyły się zamknąć i nie posiadały klamki. Znalazłem się w pułapce. Zacząłem rozpaczliwie wydzwaniać o pomoc z umieszczonego tam telefonu z numerami do funkcyjnych zakonników. Jeden powiedział mi, że zaraz przyjdzie, jak tylko się ubierze. Na szczęście w korytarzu pojawił się o.Piotr bez habitu i wyprowadził mnie na ulicę. W tej samej chwili podjechała taksówka. Jej właściciel z wprawą umieścił w niej mój ciężki bagaż i ruszyliśmy pustymi jeszcze ulicami w kierunku Okęcia. Za kurs zapłaciłem 23 zł.