środa 30 marca 2005r.
Z klasztoru braci franciszkanów na Mokotowie, na Okęcie, przed Dworzec Lotniczy jedzie się autobusem około 20 minut. Po porannej mszy w ich kaplicy, w holu dworca lotniczego na Okęciu zjawiam się tuż przed godziną 9. Jest pełno ludzi. Jakiś franciszkanin zbiera wokół siebie podróżnych ale oni lecą do Barcelony. Przemierzam więc nerwowo hol wzdłuż i wszerz ale dopiero pół godziny później dostrzegam drugi franciszkański habit - to o.Marian, nasz pielgrzymkowy przewodnik. Prowadzi za sobą prawie całą naszą grupę, gdyż wszyscy przyjechali przed chwilą specjalnym autobusem prosto z Krakowa. Grupa liczy 47 osób, głównie emerytów z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Otrzymuję swój bilet, identyfikator, zieloną chustę, mapę Izraela i Jerozolimy oraz Przewodnik po Ziemi Świętej. Odprawa antyterrorystyczna trwa rzeczywiście długo, wypytują mnie między innymi o to kiedy pakowałem swój bagaż i czy w nocy miał ktoś obcy do niego dostęp. Potem odprawa bagażowa - mój scyzoryk przezornie chowam w dużej podróżnej torbie, którą zobaczę dopiero na lotnisku w Tel-Avivie. Jeszcze odprawa paszportowa i wreszcie wszyscy gromadzą się w poczekalni nr 7. Gdy otwierają się drzwi zewnętrzne, przechodzimy do autobusu, który podwozi nas w pobliże Boeinga 767 z wymalowaną Gwiazdą Dawida. Odrzutowiec ten zabiera na pokład około 250 pasażerów i jak się potem okaże, leci dziś z kompletem pasażerów. Siedzę w drugim szeregu foteli od okna ale widoczność jest słaba, bo okno znajduje się nad skrzydłem. Pogoda jest słoneczna i niebo bezchmurne. Samolot dość długo kołuje na pas startowy. Stewardesy sprawdzają czy każdy z pasażerów ma zapięty w fotelu pas. Nagle słyszymy jak turbiny w obu silnikach odrzutowca zwiększają swą moc i samolot nabiera na ziemi prędkości. Dokładnie o 12:30 jego koła odrywają się od pasa startowego a widoczne jeszcze z okien zabudowania Warszawy, z każdą chwilą robią się coraz mniejsze by wkrótce zniknąć zupełnie. Tak rozpoczyna się moja podróż do ziemi obiecanej przez Boga Mojżeszowi.
Tel-Aviv
Lot z Warszawy do Tel-Avivu trwa 202 minuty i jest spokojny. Uśmiechnięte życzliwie stewardesy podają nam ciepły posiłek. Choć z okien samolotu nie widać lądu bo lecimy na wysokości 10.000 metrów ale na monitorach pokładowych, często pojawia się pozycja samolotu na tle mapy Europy. Czas mija nam na rozmowach i oglądaniu izraelskiego filmu przygodowego. Wreszcie samolot zaczyna stopniowo obniżać pułap lotu co natychmiast odczuwa się zmianami ciśnienia w uszach. Do morskiej linii brzegowej w Tel-Avivie, samolot nadlatuje dość nisko i prostopadle od strony morza. Akurat w tym momencie zbliżam głowę do okna i widzę w dole wyraźnie fale uderzające o brzeg plaży. Jeszcze kilkunastominutowy przelot nad miastem i wreszcie koła samolotu twardo uderzają o betonową płytę lotniska. Wszyscy odczuwamy ulgę. Słychać oklaski przeznaczone dla kapitana za szczęśliwy lot. Port lotniczy w Tel-Avivie jest duży i bardzo nowoczesny - nosi imię Dawida Ben Guriona, wieloletniego premiera i ministra obrony Izraela. W obszernym holu czekamy dość długo na odbiór naszych bagaży. Nie potrzebujemy przestawiać zegarków bo obowiązuje tu ten sam czas co w Polsce. Na zewnątrz świeci słońce i kiwają się na wietrze rosnące tu palmy. Jest ciepło. Czeka już na nas wygodny, klimatyzowany autobus którym pojedziemy do oddalonego o 90 km Nazaretu. W czasie jazdy chciwie patrzymy na otaczający nas krajobraz, dość mocno różniący się od tego w Polsce. Choć to dopiero marzec, tu jest już zielono i pełno kwiatów. Tablice drogowe niewiele nam mówią, bo zapisane są pismem hebrajskim i arabskim a znakami łacińskimi dość rzadko. Słuchamy więc co mówi nam przez autokarowy mikrofon nasz przewodnik - o.Marian Arndt. Tereny, po których się właśnie poruszamy, to Samaria. Słucham go z przyjemnością bo mówi bardzo ciekawie a wiadomości ma dużo. Z zamiłowania jest archeologiem. Ma za sobą 2,5 letnie studia biblijne na uniwersytecie w Jerozolimie. Tu się doktoryzował i przez pół roku prowadził na tym uniwersytecie zajęcia akademickie. Wykopki archeologiczne przeprowadzał nad jeziorem Genezaret, w Kafarnaum. Jest poliglotą - posługuje się biegle językiem angielskim, niemieckim i włoskim oraz kilkoma innymi również, w tym hebrajskim i arabskim. Zmrok zapada tu wcześnie, bo zaraz po godzinie 18. Nasz przewodnik informuje, że autokar właśnie przejeżdża obok Megiddo starożytnego miasta, strzegącego głównej przełęczy w paśmie gór Karmel. Stary Testament opisuje, że stoczono w tym miejscu niezliczoną ilość bitew. Około 1460r. przed Chr. faraon Tutmosis III powożąc złotym rydwanem pokonał tu Kananejczyków. To tutaj Gedeon zmusza do ucieczki dosiadających wielbłądy koczowniczych Madianitów a król Saul przegrywa bitwę z Filistynami. 16 kwietnia 1799r. walczyli tutaj ze sobą Francuzi i Turcy. Francuski generał Kleber mając do dyspozycji 1500 żołnierzy, trzyma od wczesnego rana w szachu 25-tysięczną armię przeciwnika. W południe przybywa mu z pomocą 600 kawalerzystów i Napoleon Bonaparte, który po wygranej bitwie, wieczór spędza na kolacji w Nazarecie. Tam właśnie i my w tej chwili zmierzamy. Nawiązując jeszcze do Megiddo, warto zauważyć, że to stąd właśnie św. Jan zapożyczył sobie w Apokalipsie (16;16) nazwę Armagedon, jako miejsca ostatecznej bitwy między siłami dobra i zła. Har-Mageddon oznacza bowiem w języku hebrajskim - "wzgórze, góra Megiddo".