Poniedziałek, 28 luty 2011r.
To już ostatni dzień mojego pobytu na ziemi amerykańskiej, bo na tyle pozwala wiza w paszporcie. W południe, żegnam się z córką na lotnisku i lecę do Los Angeles. Niebo jest czyste ale powietrze jeszcze chłodne po opadach śniegu, który spadł tutaj w niedzielny poranek. Otaczające Tucson góry, po raz pierwszy zobaczyłem wtedy kompletnie ośnieżone. Śnieg przykrył dachy domów, a także palmy i kaktusy. Wrażenie było dość niezwykłe, ale trwało krótko. Już w godzinach przedpołudniowych, promienie ostro świecącego słońca, usunęły z miasta resztki białego puchu..
W Los Angeles nie czekam długo na następny samolot, który zabiera mnie do Paryża. W fotelu obok, siada 50 – letnia Japonka. Mieszka z mężem w Los Angeles, jej syn w Belgii, córka na Cejlonie a rodzice w Hiroszimie. Nigdy w życiu nie pracowała. Potrafi grać na fortepianie i uwielbia muzykę Chopina. Jest osobą bardzo miłą i świetnie mi się z nią rozmawia. Usiłuje przekonać mnie, jak łatwym językiem jest japoński. Ponad godzinę wypisuje mi na papierze różne krzaczki i wyjaśnia ich etymologię. Pyta mnie o wymowę różnych zwrotów grzecznościowych w języku polskim. Usłyszane słowa próbuje powtarzać, ale nie bardzo jej to wychodzi. Stwierdza na końcu, że nasz język jest bardzo trudny.
Paryskie lotnisko Charles De Gaulle’a, to prawdziwy moloch, z kilkunastoma terminalami. Przemieszczanie się po nim ułatwia jednak sieć krążących stale autobusów. Kolejnym samolotem lecę już do Warszawy; a potem pociąg, z Dworca Centralnego wiezie mnie do Bydgoszczy. Cała podróż trwała prawie 27 godzin.