Piątek, 17 grudnia 2010r.
Przebywając czas dłuższy w jednej miejscowości, trudno czasem doszukiwać się w codzienności, zdarzeń atrakcyjnych. Już Pitagoras doszedł do wniosku, że „Trzeba milczeć, lub mówić rzeczy lepsze od milczenia”. Każde oddalenie się od miejsca stałego pobytu, niesie z sobą pierwiastek przygody. Zmienia się otoczenie, zmieniają ludzie i wtedy łatwo dostrzega się rzeczy dla nas nowe i ciekawe.
W samo południe, wsiadamy wszyscy do samochodu i ruszamy na zachód do Kalifornii, żeby spędzić tam kilka przedświątecznych dni. Wnuk od wczoraj korzysta już z zimowych wakacji a córka załatwiła sobie w pracy krótki urlop. Prognozy meteorologiczne na najbliższe dni dla południowej Kalifornii nie wyglądają zachęcająco ale nie mamy wyboru. W Tucson jest ciepło i świeci słońce, więc wydaje się nam, że „jakoś to będzie”. Jedziemy trasą taką samą jak dwa lata temu, przez Yumę do San Diego. Odległość, którą chcemy dziś pokonać, to prawie 400 mil czyli 650 km. Komfort amerykańskich autostrad sprawia, że nie jest to odległość duża. Przejazd trwa 5 godzin. Podziwiam wnuka i dwa psy, które jadą z nami, bo nie stwarzają w czasie jazdy żadnych kłopotów. Dopiero 50 mil przed San Diego, na wzgórzach oddzielających wybrzeże od reszty terytorium, na wysokości 4 tys. stóp, wpadamy w gęstą mgłę i deszcz. Jedzie się okropnie, bo ledwie widać białe linie na autostradzie, oddzielające pasma ruchu i czerwone światełka samochodu jadącego przed nami. Pokonujemy w tych trudnych warunkach dwa odcinki drogi i trwa to łącznie aż pół godziny. Dopiero w San Diego powietrze robi się czyste i deszcz ustaje, ale jest już ciemno. Po rozpakowaniu się w zarezerwowanym wcześniej hotelu, wsiadamy znowu do samochodu i jedziemy do dzielnicy Coronado, żeby coś zjeść i podziwiać potem z tej wyspy wspaniały widok na miasto rozświetlone tysiącami świateł. Główna arteria Coronado, przystrojona jest niezliczoną ilością migoczących, świątecznych gwiazdek. Już za tydzień przecież, będziemy o tej porze spożywać Wigilijną kolację.
Sobota, 18 grudnia 2010r.
Poranek jest pochmurny, ale deszcz nie pada. Najpierw krótki spacer z psami wokół hotelu, a potem jazda samochodem do nadmorskiej dzielnicy La Jolla. Kalifornię kupili Amerykanie od Meksyku i wiekszości obowiązujących tu nazw nie zmienili. Hiszpańskie nazewnictwo spotyka się tu na każdym niemal kroku i dlatego La Jolla, wymawia się la hoja. Jest to dzielnica wyjątkowo urokliwa. Kupujemy coś do jedzenia na wynos, bo z psami trudno przecież wejść do lokalu i potem odbywa się „śniadanie na trawie”. W czasie spaceru brzegiem klifowego urwiska, trafiamy na artystę – malarza, pracującego w plenerze. Choć brakuje słońca, ma na głowie słomkowy kapelusz i stojąc przy sztaludze, spokojnym ruchem ręki, przenosi pędzlem farby na malowany przez siebie pejzaż.
W dole tymczasem, kilku surfingowców zanurzonych w oceanie z deskami do ślizgu, oczekuje 150 metrów od brzegu na wysoką falę, która co chwilę tworzy się w tym właśnie miejscu. Gdy znajdą się na szczycie takiej fali, umiejętnie podnoszą się na desce i w pozycji stojącej, wykonują na niej zjazd w kierunku brzegu. Nie wszystkim się to udaje, ale niektórzy potrafią w tak efektownie wyglądającym ślizgu wytrwać nawet przez kilkadziesiąt sekund.
W czasie spaceru, trafiamy na stado kilkudziesięciu fok, odpoczywających na plaży w niewielkiej zatoczce. Można je obserwować z wysokiego, skalistego nabrzeża, lub zejść w dół i zbliżyć się do nich na kilkanaście metrów. Starsze z nich o masywnych kształtach, leżą leniwie na piasku, prawie się nie ruszając. Młode zaś, są w ciągłym ruchu i ciekawie spoglądają na obserwujących ich ludzi. Co chwilę zanurzaja się w spokojnej i płytkiej wodzie zatoczki. W oddali na skałach widać również stado pelikanów. W czasie niskiego lotu nad falami oceanu, zawsze umiejętnie potrafią wzbić się wyżej, gdy fala jest wysoka.
La Jolla położona jest w północnej części San Diego. Przenosimy się potem do części południowej, gdzie znajduje się port. Już z daleka widać jakiegoś pasażerskiego olbrzyma, który wyruszy wkrótce na rejs po Morzu Karaibskim. Na nabrzeżu pełno riksiarzy. Zaskakuje mnie ich widok, bo niektórzy z nich są już w bardzo podeszłym wieku. Na ulicach brakuje miejsc do parkowania i prawie wszędzie za postój trzeba płacić. Córka była tu już kilkakrotnie i wie jak rozwiązać ten problem. Wjeżdżamy do piętrowego garażu przy markecie, gdzie za pierwsze 3 godziny postoju nie płaci się nic, pod warunkiem, że sklep poświadczy to swoim stępelkiem. Przechodzimy obok zasłużonego dla NAVY, olbrzymiego lotniskowca Midway. Od kilku lat stanowi on atrakcję turystyczną i można go zwiedzać. Na jego rufie urządzony jest bar ale taki widok, jakoś chyba nie przystoi wojennemu weteranowi. Razi mnie rownież na nabrzeżu 10-metrowy, kolorowy posąg marynarza, całującego w tańcu swą partnerkę. Wygląda to bardzo sztucznie. Idąc dalej, trafiamy na całą grupę metalowych posągów, przedstawiających żołnierzy z okresu II wojny światowej. Są naturalnej wielkości i stojąc lub siedząc w półkolu, oklaskują występy znanego gwiazdora filmowego Bob Hope’a, który zmarł w 2003r. i liczył sobie wtedy równe 100 lat. Tylu chętnych fotografuje się tutaj, że trzeba chwilę odczekać, żeby złapać okazję uwiecznienia tej sceny.
W największe zdumienie wprawia mnie jednak pewien Azjata w średnim wieku. Na skalistym nabrzeżu, podnosi leżące tam kamienie i ustawia jeden nad drugim w wieże o nieprawdopodobnych kształtach. Spiczaste kamienie, pozwalają posłusznie ustawić się w pionie, czubkiem w dół i są jakby zaprzeczeniem obowiązującego przecież prawa grawitacji. Niebywały artysta ustawia kamienie powoli ale skutecznie. Tłum gapiów przygląda mu się z niedowierzaniem i ochoczo wrzuca do niewielkiego korytka dolary.
Malownicze, portowe zaułki San Diego przyciągają licznych turystów swym widokiem. Wszedzie okolicznościowe dekoracje, przypominające, że od Świąt Bożego Narodzenia dzieli nas zaledwie tydzień. Kilkunastoosobowa orkiestra akordeonistów, rozsiadła się na ulicy i gra właśnie popularny tu przebój świąteczny „Jingle bells”. Cały zespół ubrany jest w mikołajowe czapki.
Wsiadamy do samochodu i jeszcze raz jedziemy do dzielnicy Coronado. Na plaży przed słynnym hotelem „Del Coronado” ustawione jest sztuczne lodowisko pod palmami. Córka i wnuk wypożyczają buty z łyżwami i ostrożnie wchodzą na jego taflę. Córka radzi sobie nieźle ale dla wnuka jest to pierwszy kontakt z lodem. Próbował już wcześniej jeździć na łyżworolkach ale w butach z łyżwami jeszcze się po lodowisku nie poruszał. Obserwowałem z jakim przejęciem, próbuje utrzymać równowagę. Porusza się blisko bandy, która ratuje go co chwile przed upadkiem. Nie traci nadziei i wytrwale okrąża w ten sposób lodowisko. Od czasu do czasu podjeżdża do niego córka i próbuje mu trochę pomagać trzymaniem za rękę. Zabawa trwa już pół godziny, gdy nagle przewraca się do tyłu i uderza lewym policzkiem w taflę lodowiska. Okropny płacz wstrząsa nim przez następne pół godziny. W końcu żali się swojej mamie, że „...łyżwy są do niczego”.
Niedziela, 19 grudnia 2010r.
Po przebudzeniu, wychodzę z psami na spacer. Możliwości swobodnego poruszania się są dość ograniczone, ale nasi ulubieńcy szybko załatwiają sprawy nie cierpiące zwłoki i wracamy do hotelowego pokoju. Pakujemy teraz swoje torby i znosimy je do samochodu. Niebo jest zachmurzone ale deszcz nie pada. Żegnamy San Diego i ruszamy do Los Angeles. Niestety, zaczyna padać deszcz. Wpierw niewielki, ale z upływem czasu mocno nasilający się. Wycieraczki przedniej szyby samochodu pracują coraz szybciej. Wiszą nad nami ciemne chmury, nie pozwalając rozkoszować się mijanym krajobrazem. W tych warunkach jedziemy przeszło 2 godziny. Gdy zatrzymujemy się w końcu przed hotelem, deszcz ustępuje miejsca lekkiej mżawce. Przenosimy szybko nasze torby do pokoju hotelowego i ruszamy dalej, do centrum Los Angeles. Jego potężne gmachy toną teraz znowu w strugach deszczu. Aż strach pomyśleć, jak byśmy za chwilę wyglądali, gdyby nagle zaszła konieczność opuszczenia przytulnego wnętrza samochodu, z powodu choćby zwyczajnej wymiany koła. Eh! ...lepiej o tym nie myśleć. Dojeżdżamy do słynnej Hollywood Boulevard i córka sprawnie kieruje samochód do podziemnego garażu. Bierzemy parasole, zakładamy płaszcze przeciwdeszczowe i wychodzimy na ulicę. Pomimo tak uciążliwych warunków atmosferycznych, na Alei Sław tłum ludzi. Znajdujemy się akurat przed Kodak Theatre, w którego wnętrzu odbywa się corocznie ceremonia rozdania Oscarów. Córka robi mi zdjęcie na słynnych schodach, po których dreptały najsłynniejsze gwiazdy ekranu. Dziś ja przechadzam się po nich z wnukiem i psami. Filary po obu stronach tych schodów, posiadają oświetlone tablice z nazwami filmów, które Oscary zdobyły. Biegnące pionowo rzędy tych tablic ustawione są chronologicznie i z wyprzedzeniem sięgają chyba roku 2050. Nieco dalej, stajemy przed Grauman’s Chinese Theatre, gdzie w betonie chodnika odciśnięte są dłonie i stopy najsłynniejszych gwiazd amerykańskiego kina. Na widok takich nazwisk jak Fred Astaire, Ginger Rogers, Bing Crosby, John Wayne, Gregory Peck, Gary Cooper czy Hamphrey Bogart, odżywają we mnie wspomnienia z filmów oglądanych w młodości. To były przecież piękne czasy, a ci aktorzy, których oglądałem wtedy z zachwytem na ekranach kin, są w tej chwili jakby tuż obok mnie. Byli przecież w tym miejscu i tu zostawili swój fizycznie namacalny ślad.
Deszcz pada nieustannie. Czekamy jeszcze w kolejce po zakup ciepłej kolacji, odszukujemy nasz samochód i wracamy do hotelu.
Poniedziałek, 20 grudnia 2010r.
Gdy się budzę, jest jeszcze ciemno. Zegarek pokazuje mi godzinę piątą. Ubieram się szybko i otwierając cicho drzwi wyprowadzam psy na spacer. Wczoraj, przez deszcz, ich codzienna porcja ruchu była mocno okrojona. W tej chwili zaś deszcz nie pada. Wszystko jest jednak mokre, bo padał chyba jeszcze całkiem niedawno. Najładniej wyglądają trawniki ze swoją soczystą zielenią. Po spacerze ponownie wskakuję do łóżka, pełen nadziei, że może już dziś deszczu nie będzie.
Około godziny 8– mej, pierwszy budzi się wnuk i od razu uruchamia telewizor z przygodami Charlie Browna. Około 10- tej, schodzimy wszyscy do samochodu i ruszamy nad brzeg Pacyfiku. Niestety, znowu zaczyna kropić deszcz. Zatrzymujemy się na pięknym nadmorskim bulwarze i wysiadamy z samochodu, żeby odbyć spacer po piaszczystej plaży. Mija nas kilka osób uprawiających jogging, ale spacerowiczów nie spotykamy. Deszcz nasila się, więc wracamy zmoczeni do samochodu. W hotelu pakujemy nasze torby i kończymy nasz pobyt w zalanej deszczem Kalifornii. Takich opadów nie było tu podobno od 5 lat. Musiano ewakuować ponad 500 osób z zalanych domów a rozmoczona na stokach ziemia groziła w kilku miejscach obsunięciami i katastrofą budowlaną.
Szkoda , że musimy już wracać. Nie zobaczę w centrum Los Angeles miejsca, gdzie całkiem niedawno bo 19 lutego 2009r. odkopano doskonale zachowane szczątki mamuta kolumbijskiego. Natknęli się na niego przypadkowo robotnicy pracujący przy budowie podziemnego parkingu. Mamut kolumbijski to najlepiej poznany gatunek mamuta zasiedlający Amerykę Północną w okresie plejstocenu. Ten olbrzymi ssak, liczący prawie 4 m wzrostu, o wadze 10 ton, posiadał kły długie na 5 m. Odnaleziony szkielet mamuta jest prawie kompletny i liczy sobie 40 tys. lat. Nie zobaczę również słynnego Uskoku San Andreas, przebiegającego w pobliżu tej olbrzymiej metropolii. W uskoku San Andreas spotykają się dwie płyty litosfery - pacyficzna (po zachodniej stronie) i północnoamerykańska (po wschodniej). Płyta pacyficzna przemieszcza się na północny zachód, z prędkością kilku centymetrów na rok. Niekiedy, ruchy te odbywają się płynnie, nie powodując zakłóceń. Innym razem płyty wpadają na siebie, a ich ponowne rozdzielenie może spowodować trzęsienie ziemi. Pojawiło się ono w sobotę 8 maja br. na południowym krańcu Kalifornii, w pobliżu granicy z Meksykiem. Wstrząs miał prawie 5 stopni w skali Richtera i wywołał panikę wśród mieszkańców oddalonego o 145 kilometrów na zachód San Diego. Sytuacja nie jest stabilna, ponieważ seria wstrząsów wtórnych nawiedza ten rejon już od miesiąca i nic nie wskazuje na to, aby trzęsienia miały wreszcie ustąpić. Wstrząsy następują na słynnym uskoku San Andreas i niewykluczone, że są zapowiedzią czegoś większego. Kwietniowe trzęsienie ziemi w Kalifornii było najsilniejsze w tym regionie od 1992 roku, czyli od 18 lat. Naukowcy są zdania, że potężne trzęsienie ziemi może nawiedzić Kalifornię w ciągu najbliższych 20 lat z 70 procentowym prawdopodobieństwem.
Deszcz, towarzyszył nam niemal do samej granicy stanu Arizona. Duża tablica przy autostradzie, umieszczona 20 mil przed granicą, ostrzegała kierowców przed zabieraniem przypadkowych autostopowiczów, gdyż na granicy znajduje się więzienie.
Około godziny 20- stej, stajemy wreszcie przed naszym domem w Tucson. Spoza chmur, spoziera na nas księżyc ale na szczęście jest sucho i tutaj deszcz nie pada.