27 sierpień, poniedziałek
Budzę się już o godzinie 4. Za oknem jest ciemno i pada deszcz. Po porannej toalecie ubieram się, biorę torbę z aparatem fotograficznym, biorę parasol i ostrożnie schodzę ciemnym korytarzem do recepcji. Tutaj też jest ciemno. Młoda recepcjonistka śpi na zsuniętych do siebie tapczanach, przykryta kocem. Ponieważ deszcz ciągle pada, postanawiam poczekać cicho w recepcji na poprawę pogody. Po upływie pół godziny, słyszę jak schodzi z góry kilka osób i przyświeca sobie drogę latarką. Rozmawiają po rosyjsku. Podchodzę do nich, przedstawiam się i razem wychodzimy na ulicę. Na szczęście przestało padać i ruszamy w kierunku centrum, gdzie czeka już na turystów kilka autobusów marki Mercedes. Przejazd tym autobusem do Machu Picchu trwa około 20 minut i trzeba zapłacić za bilet w jedną stronę 6$. Rosjanie ustawiają się w kolejce do autobusu a ja, postanawiam dojść tam na piechotę. Jest godzina 5:45 i zaczyna powoli świtać. Nisko zawieszone ciemne chmury, nie wróżą na dziś nic dobrego. Razem ze mną idzie kilku młodych Chilijczyków. Na rozstaju dróg, idąc przodem, wybierają zły kierunek. Krzyczę więc do nich i pokazuję drogę właściwą, wyznaczoną przez ślady opon autobusowych. Zawracają i idą posłusznie ze mną ale po pewnym czasie wchodzą na kamienne schody, którymi można szybciej dojść do celu. Ścieżka wyznaczona przez schody pnie się ostro w górę i jest bardzo męcząca. Idę nią kilkanaście metrów i powtórnie wracam na drogę wznoszącą się łagodnie, którą jeżdżą autobusy. Nie potrzebuję się przecież spieszyć, więc po co tracić siły, tym bardziej, że nie jadłem jeszcze śniadania. Po upływie godziny znalazłem się już na znacznej wysokości. Spoglądam w dół kanionu i widzę, że zabudowania przy rzece, obok których niedawno przechodziłem, zrobiły się małe. Wyciągam parasol, bo znowu zaczyna siąpić deszcz. Ruch na drodze jeszcze niewielki, bo przejechało koło mnie zaledwie kilka autobusów z turystami. Tuż przed godziną 8 dochodzę do położonej przy drodze jadłodajni, przeznaczonej dla pracowników fizycznych, zatrudnionych przy obsłudze Machu Picchu. Proszę o talerz ryżu polanego sosem z kawałkiem mięsa i dużą kawę. Ceny rosną tu wraz z wysokością, bo za to trochę jedzenia musiałem zapłacić aż 10 soli. Korzystam jeszcze z darmowej ubikacji i kilkadziesiąt metrów dalej, dochodzę wreszcie do bramy, za którą widać już ruiny Machu Picchu. Za bilet wstępu płacę horrendalną cenę 120,50 soli. Widok na ruiny inkaskiego miasteczka, zasłoniętego w tej chwili częściowo przez przesuwające sie chmury jest taki, jaki widywałem dotąd na licznych fotografiach. Machu Picchu to nie tylko strategiczne stanowisko na skraju imperium Inków, lecz także miejsce święte, pełne rzeźbionych świętych kamieni. Jest po prostu piękne. Nie zniszczyli go hiszpańscy konkwistadorzy bo odkrył je dopiero w 1911 roku amerykański archeolog – amator Hiram Bingham. Zwiedzanie znajdujących się tu obiektów, to ciągłe wspinanie się w górę lub schodzenie w dół. Jak, mieszkający tu kilkaset lat temu starzy Inkowie mogli to znosić? Musieli być bardziej sprawni ode mnie. Razem z parą nieco młodszych ode mnie Anglików, ruszamy wyznaczoną wśród skał, wąską „drogą Inki”, która ma nas doprowadzić do „mostu Inki”. Idziemy bardzo długo, do miejsca, gdzie droga nagle urywa się, a z pionowych skał widać wystające resztki prętów. Trochę zaś dalej widać, że drogę łączą nad przepaścią przy samej skale dwie deski. Dla mnie najważniejsze jest to, że stąpam w tej chwili dokładnie po tych samych kamieniach i skalnych stopniach, którymi jeszcze niecałe 500 lat temu, podążali prawdziwi Inkowie. Legendarna jest ich niezwykle zręczna obróbka olbrzymich, nieregularnie ciętych kamieni. Ogromne bloki z wielkim trudem wydobywano z kamieniołomów, obrabiano kamiennymi narzędziami, a następnie ciągnięto na rolkach lub saniach, przy użyciu wielkiej liczby robotników. Na jednym ze znajdujących sie tu głazów, widać kilka wyżłobionych w jednej linii otworów. Wbijano w te otwory drewniane klocki i nasączano je wodą. Głaz pękał dokładnie tak, jak życzyli tego sobie inkascy budowniczowie. Kamienie obrabiano kamiennymi młotami i szlifowano nastepnie kamieniem lub wilgotnym piaskiem. Mnóstwo pracy włożono w konstrukcję tarasów uprawnych i wodociągów. Tarasy zakładano stawiając kamienny mur oporowy, wysypując go warstwą żwiru a potem ziemi, dla lepszego drenażu. Na tarasach budowano następnie kamienny system nawadniający. Z uwagi na deszcz, kończę zwiedzanie około godziny 13. Teraz schodzę w dół razem z gromadą młodych turystów, którzy nie idą łagodnymi zakosami, lecz kamiennymi schodami. Wytrzymuję ich tempo przez pół godziny a potem wracam z obolałymi udami na drogę przeznaczoną dla autobusów. Do Aguas Calientes dochodzę o godzinie 14. Najpierw odpoczywam chwilę na ławeczce przed hotelem a potem przez godzinę na hotelowym łóżku. Jestem głodny, więc w jednym z barów zamawiam zupę i ryż z mięsem za 5 soli. Do skrzynki na listy wrzucam kolorową widokówkę do mojego księdza proboszcza i idę do miejscowego kościoła na wieczorną mszę o 19. Kościół jest jeszcze w budowie i posiada pięknie wykonaną fasadę. Niestety, mszę odwołano. Restauracje wokół placu z posągiem Inki zapełnione są rozbawionymi turystami. Wszędzie słychać muzykę a młode Peruwianki z uśmiechem zapraszają przechodniów do lokali. Na dworzec kolejowy znowu zajechał pociąg pełen turystów. Waham się, jaki wybrać jutro wariant powrotu do Cuzco – szybko i drogo koleją, czy długo i tanio autobusem.
28 sierpień, wtorek
Po przebudzeniu podejmuję decyzję, że wracam do Cuzco pociągiem. Perspektywa powrotu tą samą drogą, którą dotarłem do Aguas Calientes okazała się mało pociągająca. Pakuję się szybko i prawie biegnę na stację kolejową, żeby zdążyć na pociąg do Ollantaytambo, odchodzący o godzinie 5:45. Bilet kosztuje mnie 34 $. Kupuję jeszcze sandwicza z gorącą kawą w plastikowym kubku od ulicznej sprzedawczyni, jem go na stojąco i wsiadam do czekającego już pociągu. W przedziale, stanowiska są numerowane. Zajmuję miejsce przy oknie, na wprost dwu młodych Japonek. Gdy pociąg rusza, jedna z nich wyjmuje duży aparat fotograficzny firmy Nikon z pokaźnym obiektywem i namiętnie fotografuje przez szybę wagonu mijany krajobraz. Nie sadzę, żeby zdjęcia były udane, bo szyba wagonu jest zakurzona i niebo zachmurzone. Na stacji Ollantaytambo wysiadam o godzinie 7:40 i opuszczam peron wąskim wyjściem, gdzie na podróżnych czatuje już cała chmara taksówkarzy. Ich pierwsze podejście do klienta brzmi: Cuzco solo – 30 soli. Gdy kiwam przecząco głową, słyszę następną propozycję: colectivo – 10 soli. Ta cena, zadawala mnie. Taksówkarz pośpiesznie kompletuje czteroosobowy zespół chętnych i prowadzi nas do swojego samochodu. Ma jednak pecha, bo przechodząc obok stojących autobusów, słyszymy, że tutaj bilet do Cuzco kosztuje tylko 5 soli. Cała nasza czwórka bez wahania wsiada do starego autobusu z dużym napisem na przedniej szybie URUBAMBA. Jedziemy znajomą mi już trasą. Kierowca mknie jak szalony, zamierzając pewnie wykonać tego dnia jeszcze kilka takich kursów. Kilka razy, niebezpiecznie wyprzedza innych przed zakrętami. W Cuzco stajemy o godzinie 9:10 witani przez słońce na bezchmurnym niebie. W informacji dowiaduję się na jakim dworcu autobusowym sprzedadzą mi bilet do Puno. Zatrzymuję taksówkę, która za 3 sole podwozi mnie teraz przed „Terminal Terrestre”. Przed samym dworcem, taksówkarz musi się zatrzymać przy małej budce i opłacić 1 solem wjazd na teren dworca. Wydatkiem tym, obciąża następnie mnie, doliczając go do opłaty za przejazd. Na dworcu dostrzegam kilka stanowisk, oferujących jazdę do Puno. Przedsiębiorstwo „Cruz del Sur” każe sobie zapłacić za taki przejazd 35 soli. Wybieram więc „Imexso”, gdzie bilet jest tańszy o 10 soli na autobus odjeżdżający z Cuzco o godzinie 22. Z biletem w kieszeni, ruszam pieszo do mojej bazy hotelowej u Carala. Po drodze, zatrzymuję się w bardzo tanim internecie i za 1 sola wysyłam rodzinie długiego e-maila opisującego wędrówkę na Machu Picchu. W Aguas Calientes, taki e-mail kosztowałby mnie 4 sole. Już na Avenida El Sol, pucybut czyści mi starannie moje wybłocone obuwie za 3 sole.
Caral powitał mnie w hotelu kordialnym uściskiem i poczęstował porannym śniadaniem. Udostępnił mi też natrysk z ciepłą wodą. Brudnymi ciuchami zajęła się zaraz hotelowa seniorita i obiecała dostarczyć mi je przed godziną 19. Odświeżony i przebrany w czystą bieliznę, ruszam na Plaza de Armas, żeby ostatni już raz, nacieszyć wzrok pięknem tego miejsca. Plac ten szpeci tylko tandetnie wykonana fontanna stojąca w samym centrum. W żydowskiej restauracji zamawiam zupę czosnkową i spaghetti a la Bolognes. Zupa jest znakomita! Na koniec kelner podaje mi jeszcze piwo i płacę za wszystko 11 soli. Wracam teraz do hotelu i przez dłuższy czas wyleguję się na stojącym w patio fotelu. Potem, kolejny raz około godziny 16, wychodzę na ulicę. W bardzo eleganckiej kafejce zamawiam kawę po turecku i ciastko owocowe. Kosztuje mnie to aż 9 soli. Zbliża się już wieczór, gdy odwiedzam kościół „San Domingo”. Wnętrze kościoła wykonane z bardzo starannie obrobionych i rzeźbionych kamieni, ładnie kontrastuje z śnieżnobiałym sufitem. Wszędzie mnóstwo złoceń. Pod ścianą widać piękne, drewniane konfesjonały. Za chwilę ma się tu rozpocząć msza, więc siadam w ławce. Zebrało sie sporo ludzi. Po raz pierwszy słyszę w Peru grające na mszy organy. Po powrocie do hotelu, odbieram wyprane i wyprasowane ciuchy, pakuję swój plecak i żegnam się z Caralem. Bardzo miło wspominam spędzony tu czas. Caral wręcza mi jeszcze dwa prospekty reklamujące jego hotel i postanawia odprowadzić mnie aż na Plaza de Armas. Jest trochę zdziwiony, że nie zamawiam taksówki ale tłumaczę mu, że wieczór jest taki piękny a ja czuję się świetnie i mam jeszcze sporo czasu do odjazdu autobusu. Kiwam mu na pożegnanie ręką i ruszam w kierunku „Terminal Terrestre”. Avenida El Sol pełna jest przechodniów i hałaśliwie zachowujących się samochodów. Czuję się w ten wieczór lekko i pomimo, że dźwigam plecak i torbę, kroczy mi się wspaniale. Oglądam „Cuzco by night” i jestem bardzo szczęśliwy, że jakoś wszystko układa mi się dotąd w tej podróży pomyślnie. Dostrzegam w tym rękę Opatrzności. Jak dobrze, że nie zatrzymałem taksówki! W pobliżu dworca tracę orientację i żeby nie błądzić, pytam o drogę napotkanego chłopca. Każe mi iść za sobą i starannie wypytuje po angielsku. Dochodzimy razem pod samą kasę biletową i w nagrodę, daję mu 2 sole. Oddaję swój plecak i z wrzaskliwego parteru dworca, przenoszę się na piętro, gdzie siadam w kaplicy przed ołtarzem „Biczowanego Chrystusa”. Do odjazdu pozostała mi jeszcz godzina czasu. Biorę się za spisywanie swoich podróżnych notatek.
W autobusie przypada mi miejsce z przodu i mogę położyć wygodnie nogi na pustym fotelu, obróconym o 90 stopni. W czasie jazdy, robi się w autobusie zimno, bo okna są nieszczelne. Zakładam na siebie wiatrówkę i nogi okrywam dodatkowo swetrem. Niewiele to pomaga. Przydałaby mi się wełniana czapka na głowę. Postanawiam koniecznie ją kupić. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego w tej agencji bilety były tańsze. Zapadam w drzemkę i podróż mija mi dość szybko.