Drogą 64 zbliżamy się od wschodu do Wielkiego Kanionu. Stajemy na parkingu w punkcie widokowym Desert View. Najpierw wchodzimy do jadłodajni na śniadanie a potem wraz z tłumem przybyłych tu ludzi podchodzimy pod krawędź najsłynniejszego wąwozu. Zamieram w milczeniu na widok czegoś tak ogromnego, tak majestatycznego, tak prastarego i tak cichego. Dochodzi godzina 13 i całą północną stronę Wielkiego Kanionu bardzo wyraźnie oświetla słońce. Kolorystyka skał zmienia się w zależności od pory dnia i roku. Nasz krótki pobyt w tym miejscu nie pozwala zejść w dół, żeby zobaczyć z bliska rzekę Kolorado, z góry prawie niewidoczną. Zanim krople deszczu dotrą do dna przepaści, wcześniej wyparowują, więc brzegi rzeki są suche jak pustynia. Nurt Kolorado jest tu bardzo rwący i niesie ze sobą dziesiątki ton osadów dziennie. Pierwsi badacze kanionu uważali, że przez miliony lat Kolorado coraz głębiej żłobiła kanion. W rzeczywistości rzeka zawsze płynęła mniej więcej na takiej samej wysokości około 600 m n.p.m. a sąsiadujący z nią teren unosił się powoli do góry. Trwało to niezwykle długo, zanim brzegi Kolorado wypiętrzały się w gigantyczne klify.
Wsiadamy do samochodu i 11 mil dalej zatrzymujemy się w punkcie widokowym Grandview. Choć niebo jest bezchmurne, przy samej krawędzi kanionu wieje bardzo zimny wiatr. Jego nienasłonecznione zbocza pokrywa gdzieniegdzie śnieg.
Na koniec zatrzymujemy się w Grand Canyon Village. Z trudem udaje się nam znaleźć przy szosie miejsce na zaparkowanie samochodu. Wokół tysiące turystów. W tych warunkach nawet nie próbujemy dostać się w pobliże wybudowanej 2 lata temu szklanej platformy widokowej „Skywalk”. Grand Canyon corocznie odwiedza ponad 5 milionów turystów.