Do Santiago dotarłem po 27 dniach wędrówki we wtorek 10 sierpnia o godz.11. To był bardzo trudny dzień. Choć pozostało mi w nim do przejścia zaledwie 18 km ale z rana nie przypuszczałem jeszcze, że będzie tak ciężko. Ze schroniska w Arca do Pino wyszedłem po raz pierwszy o godz.6:10. Nigdy jeszcze tak wcześnie nie rozpoczynałem dnia i może właśnie o to pogniewał się na mnie św. Jakub. O tej godzinie jest jeszcze zupełnie ciemno bo szaro robi się dopiero po godz. 7:20. Gdy ruszyłem, musiałem trzymać w ręku zapaloną latarkę, żeby odszukać żółte strzałki wskazujące drogę. Wszedłem w gęsty las i latarka musiała się teraz palić non stop. Wszystko dookoła było mokre. Poprzedniego wieczoru w schronisku Arca do Pino wszyscy nocowali w dużej hali sportowej. Szalejący za oknami deszcz tak walił w dach hali, że słychać było tylko jeden potężny szum. Myślałem, że przez noc deszcz się wypadał a tymczasem znowu zaczęło kropić. Najpierw słabo ale gdy dogoniłem starszego Hiszpana, który nie wiedział gdzie ma iść na rozstaju dróg (wysiadła mu latarka), deszcz lunął obficie. Staliśmy akurat pod eukaliptusami a korona tych drzew wcale nie chroni przed deszczem. Hiszpan miał na sobie pelerynę chroniącą również plecak, spodnie do kolan i dobre buty. Ja natomiast tylko skafander więc mokły mi nogawki spodni, złe buty i plecak. Hiszpan odłączył od swojego plecaka duży parasol i mi go podał. Trzeba przyznać - ładny gest! Jednak stanie w strugach deszczu było bezcelowe, więc ruszyliśmy. Nagle droga zaczęła wspinać się w górę i momentalnie zamieniła się w górską rzeczkę. Wspinaliśmy się po kostki w błocie i w kompletnych ciemnościach, bo światło latarki w niczym już nie pomagało. Szliśmy tak chyba z godzinę. To było dla mnie okropne - byłem cały przemoczony i ubabrany błotem. Potem deszcz już tylko siąpił i zrobiło się jaśniej. Gdy usłyszeliśmy ryk samolotowych silników, wiadomo było, że znajdujemy się w pobliżu lotniska w Santiago de Compostela. Ale miasta jeszcze widać nie było. Za wzgórzem Monte de Gozo, Hiszpan pokazał mi duże schronisko miasta Santiago, za które nie trzeba płacić. Stąd jednak do Katedry iść trzeba było ponad godzinę. W Katedrze znalazłem się przed godz.11. Było tu już pełno ludzi. Przywitałem się ze św.Jakubem chwytając go tradycyjnie za głowę a potem znalazłem wolne miejsce w ławce i usiadłem. Powoli dochodziłem do siebie. Katedra w Santiago nie jest tak piękna jak w Burgos, Leon czy choćby w Astordze. Wewnątrz jest bardzo surowa i posępna. Przed ołtarzem głównym zawieszona jest dwumetrowa kadzielnica. Dla wprawienia jej w poprzeczny ruch wahadłowy, potrzebna jest siła kilku mężczyzn. W dawnych czasach, zapach tego olbrzymiego kadzidła miał tłumić smród wniesiony do katedry przez niedomytych pielgrzymów. O godz. 12 miejscowy biskup w asyście kilkunastu księży (w tym 1 Polaka) rozpoczął uroczystą mszę dla przybyłych pielgrzymów. W czasie mszy polski ksiądz odmówił głośno po polsku „Zdrowaś Mario”. Gdy o 13:20 znowu znalazłem się przed Katedrą deszcz siąpił nadal. Przed Biurem Pielgrzymkowym czekała jednak kilometrowa kolejka ludzi po odbiór „Composteli” - zaświadczenia potwierdzającego odbycie pielgrzymki. Nie miałem sił żeby się w tej kolejce ustawić. Z planem miasta w ręku, z trudem odnalazłem drogę do stacji autobusowej. Jutro o godz. 10 będę mógł wyruszyć do Madrytu, po wykupieniu biletu za 36 euro. Z planowanej wcześniej podróży do Fatimy musiałem zrezygnować - brakowało mi już euro.Teraz zacząłem szukać drogi powrotnej do schroniska, które na mapie miasta zaznaczone nie było, bo znajdowało się poza obszarem Santiago. Trwało to czas jakiś, bo Santiago jest jednak dużym miastem. Dobrze że deszcz przestał padać i nawet zaświeciło na chwilę słońce. Po drodze do schroniska kupiłem w sklepie prowiant na dziś i jutro na drogę. Wreszcie około 17 znalazłem się w schronisku ale bez kuchni. Teraz dopiero stwierdziłem, że wiele rzeczy w plecaku było przemoczonych.