niedziela 10 kwietnia 2005r.
Rano, do nocnego incydentu powraca w rozmowie Joseph. Mówi, że jest mu wstyd za brak elementarnych zasad kultury i współżycia jaki przejawiają młodzi Niemcy i rozkłada bezradnie ręce. Z okien naszego pokoju patrzę na pięknie wyglądające zaplecze hotelowe, które ciągnie się aż do plaży nad Morzem Czerwonym. O godz. 7 znowu zbieramy się w pokoju na parterze u naszego franciszkanina, żeby uczestniczyć w mszy. Zaraz po śniadaniu, przewidziany jest dziś wyjazd do pustelni św. Pawła i św. Antoniego. Przy okazji wychodzi na jaw, że wczorajszą kolację jedliśmy z Josephem w niewłaściwej jadalni. Nasza grupa ma korzystać z jadalni, która mieści się poza budynkiem hotelu. Śniadanie jest bardzo smaczne i na drogę zabieram ze sobą 2 bułki z serem. Autokar ma wyruszyć o godz. 9:20 więc jest jeszcze trochę czasu, żeby zobaczyć jak wygląda plaża. Biorę ze sobą aparat fotograficzny bo zdjęcia wykonane rano lub przed zachodem słońca, zawsze są dobrze oświetlone. Morze jest spokojne, prawie bez fali. Godzina jeszcze bardzo wczesna ale kąpiących się jest już sporo. Woła mnie Pani Urszula z Krzeszowic i prosi o zrobienie zdjęcia, bo kąpiel w Morzu Czerwonym to przecież dla nas rzadkość. Woda ma temperaturę 20stop.C i jest krystalicznie czysta. Zdejmuję sandały i czas jakiś brodzę wzdłuż brzegu. Piasek natomiast nie jest tak drobny jak nad naszym Bałtykiem. Miałbym także wielką ochotę popływać ale jest na to za mało czasu i w dodatku mam pełny żołądek. Wracając do hotelu widzę jak ogromna ilość ludzi kieruje się w stronę plaży. Niebo jest czyste i dzień na pewno będzie bardzo upalny. Joseph i p.Helena rezygnują z dzisiejszego wyjazdu i będą wypoczywać na plaży. Autokar opóźnia swój wyjazd, bo znowu musi się uformować kolumna samochodów. Parę kilometrów od hotelu mijamy bramę z uzbrojonymi policjantami i widzimy wysoki betonowy płot, który okala cały teren należący do hotelu. Indywidualne wyjście poza teren hotelu jest niemożliwe a jednocześnie bezcelowe, gdyż miasto Hurghada znajduje się 50 km bardziej na północ. Na taką eskapadę hotel przygotował dla swych gości ponad 20 Mercedesów. Stoją na specjalnym parkingu i czekają na chętnych z grubym portfelem. Jedziemy teraz szosą biegnącą wzdłuż Morza Czerwonego. W pewnej chwili uwagę naszą przyciąga widok lecącej w górze dużej gromady bocianów. Ich lot skierowany jest na północ a więc do Europy. Kto wie, może część z nich doleci do Polski? Po godzinie jazdy autokar zatrzymuje się na skraju szosy gdyż „wysiadła” klimatyzacja. Kierowca z pomocnikiem otwierają z tyłu klapę silnika i usiłują założyć nowy pasek klinowy w miejsce zerwanego. Nie jest to takie proste, bo najpierw zdjąć trzeba kilka innych pasków, żeby móc założyć ten właściwy. Razem z naszym autokarem zatrzymuje się również samochód z kilkoma policjantami. Czujemy się trochę nieswojo ale jednak bezpiecznie. Upał jest straszny i akurat z tego miejsca gdzie się zatrzymaliśmy nie widać brzegu morza. Prawie wszyscy wychodzą z autokaru. Część szuka ustronnego miejsca, które na pustyni znaleźć trudno. Wykorzystują więc lekką falistość terenu, do której trzeba się jednak dość znacznie oddalić. Naprawa przeciąga się, bo założony nowy pasek prawie natychmiast spada, gdy silnik zaczyna pracować. Minęło już południe i większość zaczyna konsumować zabrany na drogę prowiant. Kierowca w pocie czoła usiłuje uporać się z niesfornym paskiem klinowym ale jego wysiłki okazują się daremne. Nadal tkwimy bezczynnie na pustkowiu Pustyni Arabskiej. Wreszcie zatrzymuje się obok nas inny autobus i po krótkiej rozmowie, nasz kierowca dostaje nowy pasek. Jest już jednak godzina 14 a do eremu św. Pawła przejechać trzeba jeszcze około 150 km. Już wiadomo, że drugiej pustelni nie zobaczymy. Na szczęście nowy pasek nie spada i ruszamy. Do pustelni św. Pawła docieramy o godz. 16:30. Autokar zatrzymuje się przed masywną, stalową bramą, której obsługa nie chce nam jej otworzyć. Okazuje się, że koptyjscy pustelnicy akurat odbywają trzydniowy post i wizyty z zewnątrz są niewskazane. Pertraktacje prowadzone przez o.Mariana i Ahmeda trwają dość długo ale nie przynoszą spodziewanego efektu. Nagle brama otwiera się i wyjeżdża z niej samochód osobowy w którym znajduje się akurat opat eremu. Dopiero on wydaje obsłudze polecenie wpuszczenia nas na teren pustelni ale tylko na pół godziny. Za bramą autokar jedzie jeszcze kilkaset metrów i zatrzymuje się przed budynkami klasztoru. Podchodzi do nas jeden z mnichów koptyjskich w charakterystycznym dla nich czarnym habicie. Kaptur tego habitu na czubku głowy obszyty jest białym haftem. Spod kaptura patrzy na nas śniada twarz o czarnych oczach i czarnej bródce, twarz tchnąca spokojem, twarz człowieka patrzącego na życie z dystansem. Przez chwilę prowadzi krótką rozmowę z o.Marianem w języku angielskim po czym zaczyna swoją opowieść o pustelni. Mówi cicho i spokojnie, głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. W klasztorze mieszka 80. mnichów i 10. kandydatów do zakonu. Starają się być samowystarczalni. Wodę czerpią ze źródła, z którego korzystał założyciel eremu św. Paweł - pustelnik, żyjący w latach 110 - 220 po Chrystusie. Św. Paweł spędził tu na całkowitym odludziu 60 lat życia. Jak głosi legenda, kruk dostarczał mu chleb a strzegły go dwa lwy. W towarzystwie tych właśnie zwierząt, święty przedstawiany jest na licznych ikonach i obrazach a także na murze przed bramą wjazdową do klasztoru. Nasz cicerone wprowadza nas do starego refektarza sprzed 500 lat, z mocno wysłużonym, rozpadającym się już stołem, pełnego bardzo prostych naczyń. Oglądamy ich prymitywną gospodarkę - kamienny młyn do mielenia zboża i łódź do łowienia ryb. Wchodzimy do niewielkiego kościoła z brzydkimi, zniszczonymi ikonami, wyścielonego starymi dywanami. Wolno nam tu wejść ale bez obuwia. Osobliwością tego klasztornego kościoła są dwa piętra. Św. Paweł spoczywa w białym sarkofagu. Przechodzimy potem obok rozłożystego drzewa, pod którym siedzi samotnie starszy już mnich. Jest dość pokaźnej postury ale patrzy na nas dużymi, życzliwymi oczyma, pełnymi jakiegoś wewnętrznego ciepła. Podobno oczy, są obrazem duszy człowieka. Na koniec zostajemy poczęstowani świeżym chlebem z ich piekarni i filiżanką gorącej, miętowej herbaty. Z pomieszczeń na I piętrze słychać modlitewny śpiew mnichów. Żegnając się z oprowadzającym nas mnichem, każdy wręcza mu jakiś dolarowy banknot. Twarz pustelnika nadal nie wyraża żadnych emocji, a za każdą ofiarę dziękuje tylko lekkim skinieniem głowy. Słońce chowa się już za horyzontem i prawie od razu robi się ciemno. W drodze powrotnej, po odmówieniu różańca, autokar nasz rozbrzmiewa chóralnym śpiewem. Siedzący przy mikrofonie ks.Marek co chwilę zaprasza do nowej pieśni lub piosenki. W hotelu zjawiamy się o godz. 21:30 i od razu pędzimy na kolację. Potem pakowanie bagaży i kąpiel w ciepłej tym razem wodzie. Czasu na sen mamy mało, bo już o godz.3 w nocy wyruszamy do portu w Hurghadzie na prom do Sharm el Sheikh.