29 sierpień, środa
Tuż przed godziną 5, autobus zatrzymuje się na jakiejś dużej stacji. Kierowca mówi coś do pasażerów po hiszpańsku, czego nie rozumiem i wielu pasażerów szykuje się do opuszczenia autobusu. Zrywam się i ja po to, żeby odnaleźć na stacji ubikację. Gdy wracam, okazuje się, że dojechaliśmy już do Puno. Odbieram więc swój plecak i niemal natychmiast wpadam w ręce jakiegoś korpulentnego Peruwiańczyka, oferującego mi przejazd taksówką do hostelu „Brisas del Titicaca”. Za 30 soli zostaję zakwaterowany w dużym pokoju z łazienką. Mój opiekun, od razu uzgadnia ze mną turystyczny program pobytu w Puno. Za godzinę przyjedzie po mnie mikrobus i zawiezie mnie do portu, skąd popłynę motorówką na trzcinowe wyspy Uros a potem na wyspę Tequila. Nie czuję zmęczenia i ochoczo zabieram się w łazience za poranną toaletę. Potem jem śniadanie i dokładnie o godzinie 7 dojeżdżam mikrobusem przed portowe molo. Czeka już na nas łódź motorowa. Poranne słońce wspaniale oświetla brzeg jeziora Titicaca, rosnące tu trzciny i widoczne w oddali zabudowania ale jest bardzo zimno. Jezioro wśród sitowia pokryte jest zieloną rzęsą. Motorówka zostawia za sobą ślad czystej wody. Zaledwie kilka kilometrów od brzegu zatrzymujemy się przy wyspach z trzciny, które zamieszkują Indianie z plemienia Uros. Kobiety w ludowych strojach z nieodłącznymi melonikami na głowie, witają nas śpiewem w ich jezyku. Stąpanie po trzcinowej wyspie, przypomina nieco chodzenie po miękkim tapczanie. Chwilami mam obawę, że moja stopa zanurzy się w jeziorze. Nasz przewodnik o imieniu Wladimir, pokazuje nam, jak Indianie buduja takie wyspy i jak je odnawiają. Dolną część trzciny, obraną z łuski, można jeść i jest ona świetnym lekarstwem na tarczycę. Przed domkami z trzciny pali się piecyk i ogrzewa zawieszoną nad nim miskę z jakąś zupą. Na rozłożonych matach leży mnóstwo wyrobów miejscowego rękodzieła ale Indianki nie są natrętne w naciąganiu turystów na ich zakup. Są bardzo dyskretne, uśmiechnięte i wyczekujące. Przy brzegu stoi duża trzcinowa łódź, bardzo podobna do tej, którą Thor Hayerdhal próbował przepłynąć Atlantyk. Wsiada do niej cała nasza grupa i rozpoczyna się krótki rejs po jeziorze. Indianki stojące na brzegu, znowu śpiewają nam swoją pieśń. Zanurzam rękę w jeziorze i okazuje się, że pomimo zimna, woda na powierzchni jeziora jest ciepła. Łodzią wiosłuje i steruje Indianka w barwnym ludowym stroju i w meloniku. Pod koniec rejsu zbiera od każdego po 5 soli.
Przesiadamy się do naszej motorówki i ruszamy w dwugodzinny rejs po jeziorze Titicaca, kierując się na wyspę Tequila. Przejazd jest trochę nużący, bo nic się wokół nas nie dzieje. Słychać tylko jednostajny warkot motoru, którego spaliny, nieprzyjemnie drażnią nasze nozdrza. Na wyspie czeka nas wspinaczka wąską, kamienistą drogą, prowadzącą do wioski. Marsz trwa dość długo, bo wioska położona jest po przeciwnej stronie wyspy. Życie na Tequili oderwane jest od reszty świata. Jej mieszkańcy są biedni i ubierają się inaczej niż Peruwiańczycy na lądzie. Mężczyźni noszą na głowach kolorowe szlafmyce z daleka określające ich status. Czapki kawalerów są białe, żonatych w prążki a nakrycia seniorów mają dodatkowo nauszniki. Chodzą w białych koszulach do czarnych spodni i przepasani są podwójnym, szerokim pasem. Na pasie wyszytych jest 12 symboli, przedstawiających kolejne miesiące roku, poczynając od sierpnia. Przechodzę obok starszego mężczyzny, siedzącego na progu domu i wykonującego ręcznie na drutach wełnianą czapkę. Jest południe i słońce stojące wysoko na niebie, grzeje mocno. Wystarczy jednak schować się w cieniu i od razu odczuwa się chłód. Czyste niebo i wody jeziora mają ten sam niebieski kolor. Woda ma odcień nieco ciemniejszy. Wchodzimy do dość prymitywnej restauracji na obiad. Kelnerzy w szlafmycach podają nam najpierw zupę jarzynową w glinianych misach a potem również na dużych, glinianych tacach przynoszą niewielką rybę z frytkami. Wszystko jem z dużym apetytem, bo jest bardzo smaczne. Siedzę przy stole razem z 4-osobową rodziną z Belgii, której też obiad bardzo smakuje. Po obiedzie, zamawiamy jeszcze piwo. Płacę za wszystko 17 soli. Tutejsza ubikacja nie posiada spłuczki. Wodę nabiera się plastikowym wiaderkiem z beczki stojącej na zewnątrz. Wychodzę z obiadu i ruszam za trzema starszymi kobietami drogą biegnącą w górę. Za mną idą tylko Belgowie. Po pewnym czasie młodszy Belg zatrzymuje się i mówi, że idziemy chyba drogą niewłaściwą. Zawracamy więc do rozwidlenia dróg, a ja złorzeczę w duchu tym trzem kobietom, które wprowadziły mnie w błąd, zmuszając do dużego wysiłku. Tak naprawdę, sam sobie byłem winien, bo rozleniwiony obiadem, szedłem za nimi jak owca za pasterzem. Wsiadamy do motorówki jako ostatni. Powrót do portu w Puno przebiega bezbarwnie. Jakiś 40-letni Włoch wykorzystuje go na opalanie, sadowiąc się na dachu motorówki. Z portu do hoteli, rozwozi całą grupę czekający już mikrobus. W pokoju hotelowym zostawiam aparat fotograficzny, myję ręce i ruszam pieszo na miasto w poszukiwaniu bankomatu bo kończą mi się pieniądze. Znajduję go przy Plaza de Armas ale jest chwilowo nieczynny. Strażnik z banku wyjaśnia mi, że zostanie uruchomiony za pół godziny. Wsiadam więc do motocyklowej taksówki, która podwozi mnie za 2 sole na dworzec autobusowy. Kupuję tu w biurze „Panamerica” bilet na jutro do Copacabany za 6 $. Gdy wracam powtórnie na Plaza de Armas, przed bankomatem stoi już w kolejce kilka osób. Obsługa bankomatu jest inna niż w Cuzco. Nie mogę sobie z nim poradzić, bo wyrzuca mi kartę. W kolejnym podejściu korzystam z pomocy stojącego za mną mężczyzny i po chwili chowam do portfela nowiuteńkie 50 soli. Tylko tyle potrzebuję na opłacenie hotelu, internetu i zakup jedzenia na kolację i śniadanie. Copacabana znajduje sie w Boliwii i tam, sole będą mi już niepotrzebne. Wieczór w Puno jest bardzo zimny toteż zaraz po kolacji, pakuję sie do łóżka. Nie chciało mi się rozpakowywać mojego amerykańskiego śpiwora, więc śpię pod okropnie ciężkimi i starymi kocami.
30 sierpień, czwartek
Budzik dzwoni przed godziną 5. Golę się, pakuję plecak i torbę po czym schodzę z tym wszystkim do recepcji. Reguluję opłatę za hotel i o 6:15 wychodzę na pustą jeszcze ulicę. Przejeżdżająca taksówka zatrzymuje się na mój widok i za 3 sole, zawozi mnie na dworzec autobusowy Terminal Terrestre. W zatłoczonym barze znajdującym się na piętrze tego dworca, zamawiam dużą kawę i sandwicza. Jakaś zamyślona kelnerka podaje mi jednak zamiast sandwicza, ciepłą bułkę z omletem. Nie protestuję i biorę się żwawo za jedzenie, które kosztuje zaledwie 2,50 sola. Większość klientów baru ogląda jakiś mecz piłkarski w zawieszonym na ścianie telewizorze. Schodzę potem na parter gdzie pracownica „Panamerica” odbiera ode mnie plecak. Żeby się dostać na peron dworca, muszę jeszcze wykupić odpowiedni bilet za 1 sola. O 7:10 siedzę już w pierwszym rzędzie autobusu, razem z 3 osobową rodziną, jadącą do La Paz. Widok na szosę w kierunku jazdy autobusu, zasłaniają mi zawieszone w szoferce plansze. Muszę więc zadowolić się krajobrazem widzianym przez boczne szyby. Szosa biegnie skrajem jeziora Titicaca. Wysoko ponad autobusem na pionowej skale, widać ciągnące się poziomo faliste wyżłobienia. To tam, sięgał kiedyś poziom jeziora. Wtedy jego brzeg znajdował się w La Paz a dziś ten brzeg odsunął się aż o 20 km. Patrzę na jezioro, które jest tutaj czyste, bez trzcin rosnących w Puno. Po 2 godzinach jazdy zatrzymujemy się na przejściu granicznym z Boliwią. Wchodzę wraz z innymi pasażerami do pomieszczenia, gdzie wymieniają walutę. Transakcja nie jest uczciwa, bo za 10 soli otrzymuję tylko 16 boliviano a w/g kursu bankowego, 1 sol = 2,20 boliviano. Ruch na przejściu niewielki. Najpierw trzeba załatwić formalności w peruwiańskim Biurze Imigracyjnym, a potem 150 metrów dalej w boliwijskim Biurze Imigracyjnym. Ten odcinek każdy pokonuje pieszo. Szosa lekko wznosi się na samej granicy, a potem łagodnie opada już po stronie boliwijskiej. Jakaś starsza kobieta w meloniku z mozołem pcha ku granicy rower wyładowany olbrzymimi workami. Podchodzę więc do niej i pomagam sforsować odcinek aż do szczytu wzniesienia, za co dziękuje mi serdecznym uśmiechem. Nadjeżdża nasz autobus i ruszamy do Copacabany oddalonej o 8 km. Po raz pierwszy dostrzegam przy drodze tablice informacyjne, których na peruwiańskich drogach brakowało.